od Jurka:
6. Cynowe kompozycje
Już powyższy zasób spoiw - choć przydałoby się ich więcej - daje mi możliwość kształtowania dźwięku posiadanych komponentów.
Na przykład wzmacniacza: poprzez wymianę rodzaju cyny w kilku strategicznie dobranych punktach lutowniczych na płytce. Równie ważne, że mogę przy tym wyrównać odmienność brzmieniową dwóch kanałów - stosując dla nich cyny odmienne (często Stannol i ołowiową Naim - „na krzyż”, korygująco).
Procedura komplikuje się, kiedy sporządzam kable. Zawsze przy tym wpięte pomiędzy krokodylki detektora - i przy sygnale muzycznym przez nie przepływającym…
Napiszę w przyszłości o kryteriach doboru przewodów i wtyków: pod względem brzmienia materiału i - tutaj też o sposobach skorygowania - kierunkowości. Na razie opisuję samą czynność lutowania …
Poprzedzona jest ocynowaniem końcówek (najlepiej, powtarzam, Stannolem) i przyłożeniem ich „na styk”. Tak, by „grała muzyka”. Następnie dotykamy punkt styku różnymi drutami cynowymi i wybieramy najlepiej w tym kontekście brzmiący. Tak jak w opisanym eksperymencie z udziałem przetwornika digitalowego…
Teraz jednak procedujemy dalej: lutujemy. Ilością topiwa jednak minimalną! Musi pozostać miejsce na dodawanie - też w ilościach minimalnych - wybranych cyn następnych. Też po każdorazowych przyłożeniach i odsłuchach. Aż do osiagnięcia brzmienia nas satysfakcjonującego.
Termin „kompozycje cynowe” wyjaśnił się w ten sposób automatycznie - i może być odtąd pisany bez cudzysłowu.
Jeśli jednak miałbym reklamować się jako wynalazca, to tylko w odniesieniu do cyny. Bo już przed laty Japończyk Isoda-san skonstruował kabel - wyżej wspomniany - jako wiązkę przewodów z różnych metali, dobierając je „na słuch” właśnie…
Wracając jednak do kompozycji naszej, ważny jest, oprócz jej składu, także kształt…
Jest wiedzą powszechną, że na płytce lut musi wyglądać jak dolna połowa klepsydry (nie zaś jak kropla, bąbel). Inaczej jednak przy połączeniach przewodów z wtykami. Powinien poszerzać się: począwszy od początku/końca odizolowanego odcinka kabla ku jego koszulce. Ważne przy tym, aby równomiernie: bez wcięć, zapadlin, uskoków!
Oczywiście, że nie ukształtuje się tak automatycznie w trakcie dodawania przez nas kolejnych porcji cyn; powstanie raczej coś w rodzaju rozlanego jeziorka. Po osiągnieciu jednak optymalnego składu kompozycji, musimy zająć się jej wyglądem. Po prostu przemieszczamy stosowne porcje cyny w odpowiednich kierunkach; niczym nadający zamierzoną formę swojemu dziełu rzeźbiarz. Cały czas słuchając muzyki i oceniając skutki brzmieniowe każdego poruszenia ręki (ściślej: grota kolby).
Osiągnąwszy zaś już zadowolenie z kształtu lutu, zajmujemy się jego powierzchnią. Pozostawiamy ją gładką, jeśli preferujemy dźwięk taki właśnie: „gładki”. Jeśli wolimy jednak „szorstki”, musimy nadać powierzchni naszej kompozycji strukturę skóry pomarańczy. To wymagało będzie odpowiedniego - i wypróbowanego w praktyce - ostudzenia lutowniczej kolby; zmieniać ma się tylko powierzchnia, nie zaś kształt całości.
Redukujemy następnie temperaturę jeszcze bardziej i, nie naruszając już niczego w kształcie lutu i jego powierzchni, gładzimy go „pożegnalnie” grotem kilkukrotnie - w kierunku przewodzenia sygnału (o nim konkretnie w przyszłości). Zredukuje to czas późniejszego „formowania” - mający w kręgach audiofilskich status wręcz legendy; może się on okazać wręcz niepotrzebny…
Redukujemy następnie temperaturę jeszcze bardziej i, nie naruszając już niczego w kształcie lutu i jego powierzchni, gładzimy go „pożegnalnie” grotem kilkukrotnie - w kierunku przewodzenia sygnału (o nim konkretnie w przyszłości). Zredukuje to czas późniejszego „formowania” - mający w kręgach audiofilskich status wręcz legendy; może się on okazać wręcz niepotrzebny…
Oczywiste, że w trakcie czynności wyżej opisanych doprowadzimy do lutowanych elementów więcej ciepła, aniżeli poprzez zalecane 2-3 sekundy. Ze względów brzmieniowych jednak warto. Problem, że topią się przy tym, „spływają”, koszulki niektórych kabli, np. Monster czy Kubala-Sosna. Okręcamy je więc przedtem, zapobiegawczo, nasączonym wodą skrawkiem płótna (w trakcie któregoś wspólnego lutowania z Jarkiem wymyśliliśmy określenie, że „zakładamy majtki”; to nie jest opatentowane, naśladownictwo dozwolone).
Ewentualny kłopot inny to emalia. Przed lutowaniem spalam ją kolbą, przy różnym stopniu trudności. Łatwe na przykład w przypadku Cardasa, przy Straightwire wymaga mnóstwo czasu i dostarczonego ciepła…
Zdaję sobie sprawę, że istnieją odnośnie takiego przypadku możliwości inne, nie próbowałem jednak skuteczności lutowania na tabletce aspiryny (kwas salicylowy), ani też nie dysponuję wanna lutowniczą - jak Wiesiek obecnie…
Ani też cierpliwością taką, jak będąca w posiadaniu Waldka, wybitnego audiofila z Hamburga. Który to zakończając kiedyś kabel głośnikowy „Maestro” zeskrobywał emalię żyletką - ze wszystkich „włosków”. Było zaś ich tam tyle, że ja nie podjąłbym się nawet policzenia - a jeszcze to razy osiem!
Jednak Waldek Widel to wyjątkowa postać.
Także przez swoje barwne powiedzenia.
Przykładowo porównywaliśmy kiedyś dwa interkonekty, słuchając śpiewaczki jazzowej.
Jeden z nich był neutralny, drugi tak dźwiękowo smakowity, że było to odczuwalne nieomal organoleptycznie.
Uzasadniając swoją preferencję powiedział Waldek: - Bo jak ta pani otwiera usta, to ja nie muszę wiedzieć, co jadła na obiad…
Komentarze
Prześlij komentarz