od Jurka:
20. Obce słówka
My, w tym blogu, obietnic dotrzymujemy.
Z wyjątkiem tych, których nie dotrzymujemy.
Zapowiedziałem w „Jaka cyna” kupno i recenzję innego spoiwa Rothenberger, z domieszką miedzi - w odróżnieniu od już opisanego. Zamiast zamówionego, otrzymałem wszakże produkt o składzie konwencjonalnym: Pb60Sn40. Przynajmniej jednak o średnicy jednego milimetra - tej samej, co mój dotąd referencyjny Stannol HS10. Poprzednio testowany Rothenberger był dwumilimetrowy - i starałem się wprawdzie, niezależnie od grubości, wyabstrahować brzmienie samego spoiwa. Obecnie jest jednak możliwe bardziej obiektywne porównanie.
Przypominam, że wszystkie druty lutownicze odsłuchuję ujmując porównywalne ich odcinki w detektor, zorientowane zawsze w ich KLB. Mimo to brzmienie nie jest w aspekcie kierunkowości identyczne (przy czym rozbieżności wynikają prawdopodobnie z odmienności procesów metalurgicznych, rodzaju i czystości ingredientów). Przykładowo, różnice uwidaczniają się w intonacji solowego instrumentu lub głosu oraz synchronizacji czasowej towarzyszących instrumentów.
I otóż pod tym akurat względem cyny Rothenberger i Stannol są poprawne jednakowo, obie referencyjne.
Przypominam również, że najbardziej tutaj stosowny materiał odsłuchowy to lewy kanał utworu „You & The Night & The Music”, z płyty kompaktowej P. Barber „Modern Cool”.
Główna tutaj różnica brzmieniowa to większa w przypadku spoiwa Rothenberger masa dźwięku, ciężar gatunkowy. Posłuchajcie również z tego samego krążka utworu „Silent Partner”: w czwartej sekundzie rozbrzmiewa pojedynczy ton fortepianu. Przy Rothenberg jest on niższy, solidniejszy i bardziej autentyczny. Przy Stannol jaśniejszy, z lekka pobrzękujący, powiedziałbym: wręcz tandetny, zabawkowy…
(Na marginesie, napisał kiedyś Martin Colloms, jeden z autorytetów audio, że właściwie byłby w stanie zrecenzjonować dany komponent na podstawie reprodukcji pojedynczego fortepianowego tonu. Sympatyzuję z tym w całej rozciągłości: jego tonalność, kierunkowość i wybrzmiewanie są informatywne wystarczająco. Choć, oczywiście, nic nie stoi na przeszkodzie, aby słuchać - i pisać - bez końca. )
Ktoś jednak może woleć cyny Stannol szybsze tempo, bardziej ożywioną linię melodyczną…
Mimo to paradoks. Spodziewałem się przez to jej przewagę w aspekcie heroizmu, dramaturgii - w nagraniach instrumentów tonalnie wyżej osadzonych, przykładowo skrzypiec ….
Włożyłem do odtwarzacza krążek Anne-Sophie Mutter „Carmen-Fantasie”. Z niego wybrałem Masseneta „Medytację”, lewy - powtarzam - kanał tylko.
Razem ze mną posłuchajcie, relaksowo najpierw. Proponuję następnie skupić się - przy informacji czasowej 2:00. Głośność tutaj mezza voce - i dobry to punkt wyjściowy dla kontrastów dynamicznych, które wnet nastąpią. Około 2:20 piano, od około 2:35 crescendo, tak w okolicach 2:50 szczytujące, że również słuchacz doznaje emocjonalnego szczytowania, po czym od około 3:08, wraz z natężeniem dźwięku pieszczotliwie opadającym, może się znowu - poszczytowo - odprężyć…
I przewidywałem, że przewagę będzie miał Stannol - z bardziej przenikliwie brzmiącymi skrzypcami. Nie jednak - Rothenberger dostarczył emocji więcej! Zapewne poprzez gęstszą fakturę instrumentu, a i towarzyszącej orkiestry (Wiener Philharmoniker pod batutą Jamesa Levina). I jej masę - w tony średnie i dolne schodzącą (w pewnych więc kontekstach raczej rejestry niższe mogą być dla emocjonalności odbioru decydujące)…
Finiszując, pozwolę sobie snobistycznie sięgnąć po dwa popularne powiedzenia - które wnikliwy czytelnik bez trudu zidentyfikuje jako obcojęzyczne.
„Horses for courses” - dla odmiennych gonitw odpowiednie konie. Gdyby - przykładowo - odnieść ten idiom do systemu naszego prezesa (do spraw organizacyjnych), to jeśli w jego systemie pozostaną na stałe nowo zakupione magnetostaty, z natury ciemne, powinien do wszelkich lutowań używać cyny Stannol. Jeżeli jednak nastąpiłby powrót do głośników poprzednich, atc, to - gdybym był na jego miejscu - byłby Rothenberger moim pierwszym wyborem…
I skoro już przeszliśmy do mnie, niech kolejne porzekadło dotyczy mojej osobistej referencji cynowej: „le roi est mort, vive le roi!”, król umarł, niech żyje król!
Aczkolwiek przyjmijcie to ze szczyptą soli na języku.
Jak zresztą każdą entuzjastyczną opinię o nowo odkrytym komponencie, pióra każdego recenzenta. Przez to, że Kolumb znalazł Amerykę, niekoniecznie stała się ona lepsza (dla Indian stała się nawet gorsza) - za to sławny zrobił się Kolumb! Recenzent nie może przystroić się w laury wytwórcy produktu - natomiast jego odkrywcy, owszem. Im zaś opisze go goręcej, tym bardziej ogrzeje się w jego blasku…
Może więc - w świetle powyższego - należało poprzedzić moją aklamację referencyjną jednym jeszcze obcojęzycznym porzekadłem: „IMHO”…
Nie znałem tego, natykałem się tylko w listach i wpisach na forach międzynarodowych autorstwa wielekroć wspomnianego hambursko-trójmiejskiego audiofila Tomka. Sprawdziłem znaczenie. „In my humble opinion” - w wolnym tłumaczeniu: moim skromnym zdaniem…
Czy to tylko snobizm - takie sięganie przez mnie po obcojęzyczność?
Także próba mentalnego wyjścia poza opłotki własne.
Poza tylko domowe, tylko klubowe, tylko trójmiejskie i tylko krajowe - ku światowej audiofilskiej społeczności...
A może rozszerzyć i te granice - może nie tylko służba Audiofilii, miłościwie panującej, powinna łączyć?
Próba zapewne naiwna - więc jaka jest lepsza droga?
Poza tylko domowe, tylko klubowe, tylko trójmiejskie i tylko krajowe - ku światowej audiofilskiej społeczności...
A może rozszerzyć i te granice - może nie tylko służba Audiofilii, miłościwie panującej, powinna łączyć?
Próba zapewne naiwna - więc jaka jest lepsza droga?
Komentarze
Prześlij komentarz