od Jurka:
33. Cremona
Przyszło mi do głowy, że zdefiniowanie - we wpisie poprzednim - Klubowiczów jako w zakresie elektroniki niekompetentych było przesadą; audiofil Tomek jest bowiem pół-wyjątkiem.
Napisałem „pół”, gdyż kompetencje takowe posiada do pewnego stopnia. Nie jednak do absolutnego, jak na przykład nasz przyjaciel, konstruktor znanych wzmacniaczy, inż. Zbyszek B…
Tegoż zaś sławię wznosząc się ponad domniemanie, że zareagowałby oburzeniem, gdyby ktoś miał grzebać we wnętrzu jego produktów, zaś o treściach tego blogu nie wypowiedziałby się aprobująco. I - ze swojego punktu widzenia - słusznie…
Jeśli bowiem nasz audio-absolut określić jako Rzym, to nie tylko prowadzą doń różne drogi, także jego umiejscowienie jest odmienne.
Rozróżnienie podstawowe: czy traktujemy komponenty audio jako urządzenia elektroniczne - i wtedy zarówno doskonałość konstruktorska, jak i mierzalna techniczna, są jako kryteria jakości najważniejsze, czy też jako - w gruncie rzeczy - instrumenty muzyczne. Owszem, zarazem produkty technicznego know how i procesów tejże natury - mających jednak dla końcowego użytkownika znaczenie drugorzędne.
Weźmy przykład: wyobraźmy sobie siebie, audiofilii, jako skrzypków.
Gwoli równouprawnienia wymieniłbym także kobiety, przykładowo Lindsay Sterling czy Anne-Sophie Mutter; ale niestety - jest może jakaś audiofilka w Warszawie - w Trójmieście nie ma jednak żadnej (od kiedy wspomniana już w blogu Irma M. wyemigrowała przed laty do Austrii).
Więc my jako Perlmann czy też Vengerov…
Jesteśmy w sali koncertowej, w naszych zaś rękach Stradivari, Guarneri albo Amati…
Czy - przy całym uznaniu dla jakości produktu i radości z powodu jego posiadania - istotne dla nas, z jakiego sporządzone drewna, jakie zostały użyte kleje i farby, jaka tajemnica - warsztatowa, kulturowa, klimatyczna, socjalna czy może nawet ezoteryczna - tkwi za tym, że powstały, te najlepsze, w tym samym czasie i tym samym włoskim mieście?
Nie, kiedy już stoimy na scenie, interesuje nas poprawność nastrojenia, umiejętność wydobycia możliwie najlepszego tonu i zagrania w sposób, który zadowoli uszy i umysły publiczności - a i nam samym da muzyczną satysfakcję…
Pozostając przy „robieniu kierunków”, przejdźmy teraz do komponentów operujących także „prądem” jako muzycznym sygnałem. Wzmacniacze pre- i mocy, przedwzmacniacze gramofonowe, odtwarzacze kompaktowe - może zapomniałem o czymś?
Mam natomiast nadzieję, że z poprzedniego wpisu pamiętamy podejście do kierunkowania elementów trojakiego rodzaju. Pamiętamy również, że w przypadku selekcjonowania spośród większej ich ilości - w dodatku zaś zdatnych do bezpośredniego przewodnictwa sygnału głośnikowego - używamy detektora. Oraz iż dokonując zmian w ich sekcji zasilania możemy wartościować je podłączając dany komponent do sieci pasywnie.
Tym razem użyłem słowa „możemy”, alternatywnie daje się bowiem również na to rozciągnąć opcja odsłuchiwania zmian w trybie, który zastosujemy w odniesieniu do całości - z uwagi na sekcję „sygnałową”. Mianowicie słuchanie - i wartościowanie zmian - przy użyciu komponentu w jego funkcji właściwej, aktywnej.
W szczególnym przypadku komponentów stereo, porównujemy najpierw - przed wszelkim grzebaniem - brzmienie obu ich kanałów. Puszczając przez oba muzykę z lewego kanału tej samej płyty CD. Poprzez te same interkonekty - w przypadku wejść i wyjść sygnałowych; w przypadku zaś wyjść głośnikowych tym samym kablem, podłączonym drugim końcem do tej samej kolumny.
„Robienie kierunków” poprawianego komponentu - czy to na jego wejściu, czy wyjściu - rozpoczynamy od kanału gorszego, orientując prawidłowo jego kolejne elementy. Na wejściu lub przy wyjściu - gdzie lepszy dostęp. I gdzie łatwiej zidentyfikować nam przynależność tych elementów do odpowiednich kanałów (zaśmieje się w tym miejscu elektronik, piszę jednak z pozycji laika). Czynimy to do momentu osiągnięcia brzmieniowej identyczności; albo też - „z rozpędu” - przewagi brzmieniowej nad kanałem dotąd lepszym.
Wnikliwy czytelnik odgadnie łatwo, że w takim przypadku kolej na tenże, następny zaś stan równowagi osiągniemy już na poziomie brzmieniowym wyższym - dopóki starczy zapału…
Cały czas motywowani jednak przeświadczeniem o identyczności kanałów jako fundamentalnego dla akceptowalności stereofonii wymogu.
Powiadam zaprawdę, że jeśli informacje z prawa i lewa - i te zsyntetyzowane pośrodku - miałyby być odmienne w kategoriach tonalności, przyporządkowywania przestrzennego, fazowości i rytmu, to znacznie więcej muzycznej satysfakcji osiągnęlibyśmy słuchając monofonicznie.
I pamiętam zdjęcie z antycznego numeru „HiFi News&RR”: siedzi audiofil w fotelu, w jednej ręce filiżanka - zapewne - herbaty, w drugiej fajka, u nóg kot domowy, z boku Garrard i monoblok lampowy… Quad? Leak? Radford? Nie odróżniałem wtedy, a pamięć nie przechowała dokładnego wyglądu.
Co jednak dobrze pamiętam, to że w głębi pokoju tkwił pojedynczy elektrostat.
Tak, jeden jedyny!
Jarek Rozdębski, który spędził na Wyspach lat kilka, opowiada, że są tam tacy, którzy słuchają w taki właśnie sposób po dzień dzisiejszy (i może dlatego Brexit?)…
Komentarze
Prześlij komentarz