od Jurka:
45. Sorrento
Matrioszki to takie rosyjskie laleczki, z których jedna mieści się w drugiej - wydrążone i coraz to mniejsze.
Nie chodzi jednak fizycznie o nie, mają być tylko użyte jako przenośnia - a i to dopiero później.
Najpierw refleksje, które miałem przeglądając finalnie przed opublikowaniem wpis poprzedni, „Eidson” - przy tym zaś również statystyki dotyczące czytelnictwa blogu. Nader skromnego, o co obwinić trzeba - tu uderzenie w piersi Klubu własne - znikomą atrakcyjność; zestawienia zaskakująco jednak wskazujące, iż także za granicą czytani jesteśmy.
Mianowicie na Ukrainie, w Niemczech, Austrii, Szwecji, USA, Wielkiej Brytanii, Kanadzie, Peru, Zjednoczonych Emiratach Arabskich i Kazachstanie.
Audiofilii, choćby pojedynczych, z tych wspaniałych krajów serdecznie pozdrawiamy (zaś wzmianka o matrioszkach, instrumentalnie z dalszego kontekstu wyrwana i już na wstępie wyeksponowana, może sprawi, że zauważą nas kiedyś także rosyjscy).
Również w tym świetle, małostkowe wydało mi się wcześniejsze życzenie, aby przełomowego wynalazku substytutu Słońca miał dokonać akurat Polak; zostawmy tę możliwość dla wszystkich powyżej wymienionych narodowości otwartą.
Refleksja druga, iż wręcz obsesyjny i chorobliwy może wydać się stopień zainteresowania Klubu jakością brzmienia systemów audio - oraz analizowanie tego jako funkcji prawie wszystkiego, wszelkich aspektów życiowych, ba, nawet - we wpisie ostatnim - ludzkiego oddychania. Ale nie deklarujemy poprawy: również we wpisach dalszych tak będzie.
Z całą mocą podkreślmy natomiast, że to tylko w kontekście tego blogu i uprawiania naszej pasji - przy pełnej zaś świadomości, że są w życiu aspekty i sprawy równie ważne, a może nawet ważniejsze; i na dowód: członkowie Klubu również kochają, pracują, czytają, jedzą i trawią, i tak dalej…
(Również wyłącznie hobbystycznemu ograniczeniu przypisać należy, iż, z wyjątkiem wpisu „Po drodze”, nie uwzględniamy perspektywy patrzenia na muzykę - i jej słuchania! - innej. Mianowicie melomana. Co najwyżej wspominamy, że niektórzy z nas to łączą, i że na przykład znany audiofil Tomek co tydzień odwiedza salę koncertową w swoim tam Hamburgu.)
Przyczepić można się do wpisu poprzedniego nie tylko ogólnie, także konkretnie.
Tyle tam jeszcze - gdyby podejść nieaudiofilsko - napisać by można!
Na przykład o fenomenie Maria Lanzy, takim trochę syndromie matrioszki, tej ze wstępu.
Oczywiste, że śpiewacy udają kogoś na operowej scenie - tak jak aktorzy na teatralnej lub w filmie - również jednak różnice są oczywiste. Rzadziej niż aktorzy są utożsamiani z postacią, zazwyczaj bowiem libretto opery mniej niż scenariusz filmu czy też serialu, czy też treść teatralnej sztuki, angażuje emocjonalność widzów i słuchaczy (a już przejąć się, przykładowo, niedorzecznościami w „Trubadurze” Verdiego wręcz niepodobna). No i wybaczane są im deficyty sztuki scenicznej (raczej wyjątkowo chwaleni byli tenor Vickers, sopran Callas, bas Szaliapin, baryton Gobi) - ważne tylko, jak śpiewali.
Co do zaś tego, jest Lanza pretendentem do miana najlepszego tenora operowego wszechczasów - a może nawet był tym najlepszym. Paradoks natomiast polega na tym, iż na deskach zaledwie kilka razy wystąpił, z reguły zaś - taka matrioszka w matrioszce - tylko grał role śpiewaków operowych w filmach!
Też można było postawić problem epilogu wzmiankowanej we wpisie pieśni.
Idzie o oryginał, nie zaś, przykładowo, cover „Surrender”, gdzie Presley śpiewa: „bądź moją na zawsze, bądź moją tej nocy!” - to jasne, i jasne, że tego każdy chciałby.
Czego jednak domagają się wykonawcy wersji oryginalnej (zazwyczaj rodzaju męskiego, choć zaśpiewali to kiedyś także kobieta, Anna German, i dziecko, Robertino Loretti)?
Najpierw wychwalają osobie ukochanej dookólne piękno, aby potem, będąc skonfrontowanym z jej chęcią - a więc dopiero w perspektywie! - odejścia, próbować skłonić ją… no właśnie, do czego?
W wersji polskiej mamy: „zostań w Sorrento!” - i to jest zgodne z logiką wszelką.
Jest jednak „wróć do Sorrento!” w oryginale włoskim - i tu zaczynają się schody…
Albo brak myślenia, albo też ono głębsze.
Otóż według niektórych fizyków i filozofów pojęcie liniowego przebiegu czasu - a więc również aksjomat, iż przyczyna wyprzedza skutek - jest tyko wytworem umysłu ludzkiego, podczas gdy w rzeczywistości…
Autor tego wpisu nie będzie się tu mądrzył, ponieważ się na tym - jak i na kwestiach wielu innych - dokładnie nie zna.
Więc już tylko przykład ostatni, o czym we wpisie nie było - choć być mogło.
O oddychaniu.
Otóż nie czynią tego śpiewacy tak jak my, śmiertelnicy normalni, wznosząc obojczyki i wypełniając powietrzem górne areały płuc zaledwie. Lecz „z przepony”.
Usiądźmy wyprostowani na krześle, ułóżmy kontrolnie dłonie na dolnych żebrach i wdychajmy powietrza tak, aby się one, jak miech kowalski, rozchylały, jednocześnie jednak nie wciągając, jak normalnie, brzucha, lecz wydymając go na zewnątrz.
Wnikliwy czytelnik zapyta, po co to, skoro i tak śpiewał nie będzie.
Ano wytrwajmy czas jakiś przy czynności tak opisanej.
Nie myśląc przy tym na głupie tematy - jeśli zaś się uda, to o niczymkolwiek.
Zauważymy wkrótce, jak umysł wypełnia się utlenioną krwią nadzwyczajnie, na miejsce zaś przez sprawy inne opróżnione wchodzą spokój i poczucie życia sensu - głębszego, niż pogoń za lepszym dźwiękiem…
Komentarze
Prześlij komentarz