od Jurka:
51. Gorzki migdał
Rozpoczynam czasem od wyjaśnienia tytułu - i takoż tym razem będzie.
Że migdał słodki to pychota, wiadomo powszednie, natomiast główną cecha gorzkiego jest to, że jest gorzki.
Również istotną, że w ilościach większych trujący. Ograniczymy się jednak do pojedynczego, który to dodany do słodkich nadaje wyrazistość niektórym produktom kosmetycznym, zaś ciastom posmak zamierzony przez piekącego/piekącą, od banalnej smakowitości odbiegający. I tak jest przykładowo w moich wspomnieniach z dzieciństwa, w których to Mama stosuje do piernika krajankę w takich właśnie proporcjach, potem zaś dodatki trafiają się lub nie w jedzonych przez mnie, kilkunastolatka, kawałkach - i zdecydować nie potrafię, jaka wersja smakuje mi bardziej.
W tym zaś wpisie „gorzki migdał” to pojęcie metaforyczne opisujące taki stan jakości kierunkowości, który od referencyjnego odbiega nieznacznie. Podkreślmy: tylko nieznacznie; przy czym na sposób specyficzny, dający mu potencjał zostania uznanym przez słuchaczy za lepiej brzmiący. Nie chodzi więc o zmianę, w rezultacie której wszystko jest w naszej ocenie pozamiatane, lecz taką, po której wracamy do położenia poprzedniego - i potem znowu do niej, i tak kilkukrotnie. Zanim podejmiemy decyzję wartościującą, której potem i tak nie jesteśmy pewni - i pozostajemy gotowi do jej rewizji.
Jest to więc kolejny po "Podkoszulek" tekst dotyczący paradoksalnej sytuacji, iż jesteśmy w stanie uznać coś - obiektywnie czy też ewentualnie - gorszego za lepsze; jego zaś idea, jako przyczynku, zrodziła się w trakcie pisania poprzedniego. Jako tematu z perspektywy szerszej społeczności audiofilskiej mało zapewne istotnego - z drugiej jednak strony nieraz już w naszym klubowym gronie dyskutowanego.
I to właśnie - w opisanym kontekście wspomniane - dopełniło pokusy poddania zjawiska praktycznemu przetestowaniu. W postaci „ślepego” porównania; niniejszym zaś z tego relacja.
Na czerwonej mojej kanapie zasiadły słuchowe znakomitości: słynny Jarek „Sir”, prezes Klubu Krzysiek oraz moderator blogu Piotrek; autor zaś wpisu demonstrował pod ich ocenę odtworzenia muzyki: jedno fazowo referencyjne, drugie zaś - wprawdzie o tym samym KLB (patrz wpis „Detektor”) - od doskonałości pod tym względem odbiegające. Jednakże o ciut-ciut tylko, jako właśnie „gorzki migdał”.
Zapyta wnikliwy czytelnik, jak opisywany fenomen może być w szerszej praktyce identyfikowalny; dajmy więc kilka przykładów.
- Zacznijmy od niepodłączonych przewodników prądu, przykładowo jest sobie lampa, ale nie świeci, bo nie jest podłączona do żadnego kontaktu. Ani też do leżącego obok przedłużacza, również nie wetkniętego gdziekolwiek, określmy więc: leżącego pasywnie. Teraz jednak dwa te urządzenia ze sobą - i tylko ze sobą, nie z siecią - połączmy; usłyszmy zmianę brzmienia naszego systemu audio.
- Spośród przydatnych dla diy przewodów wyplecionych z kabli głośnikowych firmy „Monster”, starych i już niemodnych, nadal jednak oferujących dźwięk wyjątkowo substancjonalny, plusowy - w zależności od typu czerwony lub biały - ma zawsze KLB perfekcyjny i z napisem zgodny. Do niego zaś przeciwny ma czarny, minusowy - zarówno miedź, jak i koszulka. Ukierunkowanie więc obu jego elementów jest również prawidłowe - a jednak ustępuje on nieco plusowemu pod względem absolutnej fazowości (może być to funkcją domieszek chemicznych izolacji lub też odmiennej proporcji kierunkowości składowych wiązek).
- Również w konstrukcjach diy zdarza się nam potrzeba splecenia przewodów, przy tym zaś wybór lewo- lub prawoskrętności poskutkuje brzmieniami fazowo odmiennymi - i znowu subtelnie; to samo, również przykładowo, w przypadku ewentualnego splecenia dwóch - prawego i lewego - interkonektów.
- I przykład ostatni: specyfika powszechnie przez audiofili używanych listw zasilających. Nawet jeżeli - choć założenie to optymistyczne! - ich wszystkie konstrukcyjne łączniki (blaszki/przewody/śrubki: plusa, zera i fazy) ukierunkowane byłyby prawidłowo, to i tak wybór pozycji podłączenia wtyczki determinuje odmienności konfiguracyjne dalej wiodących „kikutów”, „ślepych uliczek” (patrz wpis „KLB-prawidła”) - i w efekcie różnice brzmieniowe.
Mogą być one radykalne; jeśli jednak tylko znikome, kolejny to przykład na zjawisko opisywane - i zarazem najlepsza sposobność poddania go odsłuchowemu przetestowaniu.
W konkretnym przypadku użyliśmy zamiast listwy jej odmiany, a mianowicie podwójnego gniazda sieciowego (wspomnianej niegdyś firmy „Kopp”) - na końcu dedykowanej linii zasilającej odtwarzacz kompaktowy. Z dwoma pozycjami wtykowymi - obiema o perfekcyjnym KLB, a jednak brzmiącymi subtelnie odmiennie.
(Wnikliwy czytelnik poprzednich wpisów blogu sformułuje - i słusznie! - wytłumaczenie dodatkowe. Różne pozycje wtyczki skutkują zarazem odmiennością usytuowania wobec struktury cząsteczkowej tworzywa korpusu gniazdka - czy też, powyżej, listwy - pamiętamy zaś, że kierunkowość izolatorów jest równie jak przewodników istotna.)
Jak jednak ocenić, która z odsłuchiwanych pozycji jest pod względem fazowym lepsza, bardziej prawidłowa?
Przypominam, że na kanapie zasiedli słuchacze wytrawni, jest jednak kryterium nawet dla mniej doświadczonych stosowne: przystawalność czasowa instrumentów akompaniujących - najłatwiejsza do oceny w przypadku kontrabasu - do głównej linii melodycznej utworu.
Dla wszelkiej pewności również i my zdaliśmy się na to, jako zaś materiał najbardziej stosowny autor wybrał „Jazz at the Pawnshop” (Prophone, PRCD7778), a stamtąd utwór „High Life”.
Przy położeniu wtyczki, które określmy jako pierwsze, kontrabas był czasowo idealnie zgody z prowadzącym linię rytmiczną - i zarazem melodyczną - saksofonem. Przy wtyczce w położeniu drugim, sąsiednim, już wstępne, nieśmiałe jeszcze, dźwięki strun w głębszym tle inicjalnych oklasków zwiastowały, że coś nie jest z kontrabasem w porządku. Istotnie, przez cały ciąg utworu pozostawał potem za saksofonem o krok z tyłu, brzmiał w dodatku zauważalnie ssąco (w odniesieniu do saksofonu było to mniej słyszalne).
Jednogłośnie uznał panel położenie pierwsze za lepsze i - w kontekście wpisu - referencyjne.
Płyta została jednak z odtwarzacz wyjęta, włożona inna - i znowu nie jako jedyna mogąca spowodować poniżej opisywaną reakcję, wybrana jednak przez autora jako szczególnie reprezentatywna.
Bartok, „Concerto for Orchestra”, Chicago Symphony Orchestra pod Fritzem Reinerem, z serii „Living Stereo” RCA Victor; skupiliśmy się, dla sprawności procedury porównań, na fragmentach początkowych.
Jeśli autor miałby podsumować swoje wrażenia, to dwutorowość i kontrasty.
Te ostatnie w zakresie dynamiki: od piano po fortissimo. Następnie substancji: od grup instrumentów po „tutti”. Również przestrzeni: od dźwięków z kilometrowej - no, przesada, ale wielometrowej - głębi od tyłu sceny dobiegających, po wypełniające jej środek - i coraz bardziej ku słuchaczowi napierające, także ku górze rosnące (realistycznie jednak, przy założeniu, że nie słuchamy z balkonu, lecz poziomu na równi lub poniżej orkiestry). Przede wszystkim zaś: kontrasty barw. Od rozrzedzonej, akwarelowej - niczym w „Preludium do popołudnia fauna”, po - jak w „Tako rzecze Zaratustra” - esencjonalnie gęstą.
Dwutorowość zaś, bowiem kompozytor - jakby nie mogąc się zdecydować na obiór drogi własnej - podąża naprzemiennie dwoma. Jeśli pozostać przy powyższych przykładach, impresjonistyczną Debussiego - i heroiczną Richarda Straussa; dwa potoki płyną ku słuchaczowi, nie zlewając się jednak w nurt wspólny, oba dopływy naprzemiennie wyróżnialne…
Muzycznie edukowany czytelnik uzna powyższą próbę opisu za prymitywną, autor jednak na muzyce się nie zna - zna się tylko na pozycjach wtyczki.
Sprecyzujmy więc, że wszystko powyższe dotyczyło owego referencyjnego. Aczkolwiek jako takiego uczestnikom panelu początkowo niezdekonspirowanego.
W położeniu drugim, też dla nich - w przeciwieństwie do przełączającego autora - na tym etapie niezidentyfikowanym, zaszły zmiany. Złagodzona została większość opisanych kontrastów, poprzez zredukowanie stanów ekstremalnych: rozmiarów i głośności. Dwa zaś tory zlały się w jeden; nie jednak w równouprawnioną mieszankę. Debussy zwyciężył - i przesycił również Straussa. Wszystko stało się do skrajności uczuciowe. Zniuansowane, upoetycznione, tonalnie wysubtelnione, rytmicznie zaś kołyszące. Wprawdzie nie zaobserwował autor wpisu poruszeń stóp słuchaczy - co jako symptom oddziaływania PRAT-u opisuje literatura naimowska - domyślił się jednak ich stanów emocjonalnych; następnie przez oznajmienie preferencji potwierdzonych.
Dwóch na trzech - oraz sam autor, a więc trzech na czterech - wybrało położenie drugie, a więc nie będące referencyjnym!
Zaraz jednak sformułowane zostało żądanie powrotu do odsłuchu „Jazz at the Pawnshop” - i ponownie wybrano jednogłośnie położenie pierwsze, uznane za referencyjne. Następnie, już w pełni świadomości, zażądano rozstrzygającego powrotu do Bartoka - i wybrano też pierwsze, też jednogłośnie!
Autor ma świadomość, że poszybowaliśmy w regiony, które mogą wielu wydać się abstrakcją - i obiecuje wrócić na ziemię we wpisach następnych.
Celem jest jednak danie czytelnikom narzędzia rozwoju odsłuchowej wrażliwości. Choćby dopiero na przyszłość, kiedy to, równolegle, posiadane przez nich systemy osiągną - może pod wpływem porad blogu? - odpowiedni poziom informatywności. Jeśli by na dzień dzisiejszy - i to nawet w zestawach kosztujących miliony, kierunkowo jednak nieuporządkowanych - żadne przełożenie wtyczki nie dawało zauważalnych dla posiadacza efektów.
Można też interpretować wpis niniejszy - podobnie jak przedostatni - jako próbę odejścia od wartościowania pewnych zjawisk w kategoriach absolutnej i pseudoobiektywnej słuszności, wyeksponowania zaś potencjału relatywizmu i dyskursywności.
Próbę w odniesieniu do dziedziny audio - ale również w wielu kontekstach innych wartą podjęcia.
Komentarze
Prześlij komentarz