od Jurka:
59. Szerzej
W efekcie przeprowadzonej w 1982 roku politycznej weryfikacji część zespołu gazety, w tym moja osoba, pozbawiona została zatrudnienia oraz obłożona zakazem wykonywania zawodu. Dla podtrzymania więc morale i więzi spotykaliśmy się w w tym gronie prywatnie. Jeden z nas opowiedział którymś razem, że kiedy był na imieninach cioci, wywoływali wraz z jej przyjaciółkami ducha - który przyszedł; może byśmy, zamiast pokpiwać, również spróbowali.
Kilkunastoosobowe grono utworzyło więc wianek wokół stołu, powtarzając unisono: „duchu Sikorskiego, przybądź!”.
Nie chodziło o osobę Radosława, nieznanego wtedy jeszcze, lecz Władysława - wybór uzasadniono chęcią wypytania generała o katastrofę gibraltarską: zamach czy zdarzenie losowe? Kwestia z przeszłości i mało relewantna w obliczu aktualnej problematyki "stanu wojennego" (przykładowo dzień dobiegał końca i musieliśmy przed godziną policyjną opuścić dom gościnny i do swojego się dostać) czemu jednak nie, ot, z ciekawości…
Żeby dopełnić opisu didaskaliów, stół miał powierzchnię gładką - by nie hamowała ewentualnych ruchów porcelanowego talerza. Na którego to obrzeżu spoczywały - zarazem połączone ze sobą skrajnymi palcami - dłonie dwojga osób najmłodszych.
Renaty M., reporterki wówczas obiecującej (i między innymi za to mam żal do generała - nie Sikorskiego, lecz ówczesnego generała - że przeszkodził rozwojowi tej kariery; nie mówiąc już o poharataniu wielu losów innych - a także kraju).
Oraz dłonie mojej osoby - w głębi duszy z tego wszystkiego drwiącej…
Do momentu, kiedy talerzyk poruszył się, a następnie zaczął - podczas gdy Renta i ja, pozostając w energetycznym z nim kontakcie, podążaliśmy zań dłońmi - krążyć po stole.
Zatrzymując się przy rozłożonych karteluszkach z przygotowanymi przez nas zawczasu domyślnymi odpowiedziami na zadawane duchowi doprecyzowujące pytania. W rezultacie na jaw wyszła całą prawda - lub też jej wyobrażenie przez nasze myśli suflowane! - o przyczynach katastrofy, ale to zostawmy.
Nie o prawdę bowiem w tym wpisie chodzi, lecz zetknięcie moje z metafizyką pierwsze.
Teraz zaś skok w lata późniejsze, zarazem w dziedzinę bardziej nas interesującą...
Siedzę znów przy stole i do DIY interkonektów przylutowuję wtyki CINCH, starając się przy tym o brzmieniową pary identyczność.
Coraz więc brzeszczot kolby wędruje korygująco pomiędzy egzemplarzami. Raz przy jednym, raz przy drugim, raz cyny dodaję, raz odsysam, kształt spoiny rozpłaszczam, zarówno kabelek, jak i cynę - dźwięk zaś rozprzestrzenia się bardziej aniżeli przy tradycyjnym kształcie wzgórka. Na koniec zaś ostygłą nieco kolbą wprowadzam powierzchnię skórki pomarańczy - muzyka ożywia się, traci jednostajność…
(Wszystkie te niekonwencjonalne porady nie dotyczą, oczywiście, płytki drukowanej, na której to przetkaną nóżkę elementu otoczyć musi, tradycyjnie, symetryczny spoiwa sopel - z ciut wciętą talią w połowie wysokości.)
Zaraz, zaraz, przewody jeszcze nieskończone, jaki więc dźwięk i jaka już muzyka?!
Z wpisów poprzednich wie wnikliwy czytelnik, że przy lutowaniu gra mi i śpiewa „Patrycja”, konfekcjonowany - w tym przypadku - interkonekt jest bowiem wpięty w obwód urządzenia „Detektor”, efekt zaś brzmieniowy poczynań monitorowany jest przez głośnik (przy udziale, oczywiście, wzmacniacza i kompaktu jako źródła).
Od reguły powróćmy jednak do tego szczególnego przypadku: siedzę, proceduję i w końcu pożądane brzmienie cynowej spoiny osiągam - i oto nagle stwierdzam, że do obwodu był podłączony interkonekt drugi z pary, nie zaś ten akurat lutowany, sygnału zaś nieprzewodzący!
Który to tyle tylko, że spoczywał obok na stole - a mimo to wszelkie na nim poczynania były słyszalne!
Może poprzez wspólne pole… hmmm… elektro-akustyczne?
Wracając zaś do seansu spirytystycznego zaryzykowałbym pojęcie mieszanego pola elektryczno-akustyczno-dynamicznego. W którym to skumulowane myśli, a więc przebiegi prądowe, oraz słowa, a więc fale dźwiękowe, uległy w talerzyku transformacji w energię kinetyczną...
Jeśli, oczywiście, wykluczyć sprawczości ducha, palec wyższej instancji - aczkolwiek co do tego nie dałbym głowy…
Ale też nie dałbym za żadną z moich prób wyjaśnień.
Jeśli będą jednak kontynuowane, to pod wpływem następnego impulsu. Mianowicie zjawisk relacjonowanych - i teraz krok wstecz - w niedawnym wpisie „Bakterie”. I inspirujących do zapowiedzenia już wtedy refleksji uogólniającej...
Choć poprzedzona będzie wpisem jeszcze jednym, rozszerzającym podstawy przemyśleń jeszcze bardziej, wręcz panoramicznie; potraktujmy je jako rozbicie przez wspinaczy obozu wyjściowego - przed drogą na szczyt ostateczną.
Komentarze
Prześlij komentarz