od Jurka:
64. Część 3.
Uciekając od kończącej wpis poprzedni tematyki wykończeniowej chowamy się przed nią do dziury.
Chowamy się, oczywiście, w przenośni, dziurę zaś najpierw zrobimy - a nawet kilka.
Na początek - w tym odcinku - cztery na tylnej ściance. Na dwa gniazda wejścia i dwa wyjścia, wszystkie na tej samej wysokości, proponuję 15 mm - mierząc od ich środków do dolnego krańca.
Uzasadniam, że skoro wszystkie komponenty brzmią najlepiej ulokowane na matce-ziemi, to również znaleźć się na niej powinny interkonekty; nie zaś zawisnąć w przestrzeni lub lec na jakichkolwiek podpórkach. Zarazem bez szkodliwych dla brzmienia naprężeń wynikających z przekoszenia pomiędzy dwoma osiami: przewodu i wtyczki. A więc kąta wymuszonego przez zbyt wysokie położenie gniazda. Na domiar złego odmiennego dla obu kanałów - jak to w przypadku większości komponentów fabrycznych, gdzie gniazdo lewe umieszczone jest ponad prawym.
Konsekwencja zaś wówczas dodatkowa, że wtyk interkonektu dolnego jest w takich komponentach przysłonięty poprzez górny.
Wnikliwy czytelnik pamięta natomiast z wpisów poprzednich, że we wszelkich gniazdach masa powinna być podłączona od strony podstawy; zasada odpowiednio równie obowiązująca: od dołu wtyków wszystkich interkonektów!
Dla celów kontroli czynimy więc znak od strony przeciwnej, czyli widocznej od góry; proponowana zaś lokalizacja gniazd na jednakowym poziomie umożliwi nam stałe monitorowanie orientacji obu wtyków - i ewentualne jej korygowanie. W praktyce bowiem wszelkie przypadkowe poruszenia przewodów skutkują często niepożądanym naruszeniem obrotowej orientacji - choćby nawet minimalnym, to i tak pogarszającym brzmienie danego kanału, poprzednio wyoptymalizowane.
Dbałość nadmierna?
Cała konstrukcja jest prosta do banalności, jeśli zaś ma ona zabrzmieć lepiej od wszelkich innych regulatorów głośności, to tylko dzięki przemyślanemu podejściu do detali i staranności, choćby przesadnej, w ich egzekucji.
Nigdy wprawdzie nie dość szacunku dla autorów projektów pełnych inspiracji, jak choćby - o piętra powyżej pasywki - wzmacniacze Passa czy też natchnione modyfikacje układów publikowane na rodzimych forach d.i.y. W równej jednak mierze jest dbałość o detale efektywna. Przykładem choćby - i to w kontraście do Pass Labs - oryginalne końcówki mocy firmy Naim: Vereker po prostu przejął gotowy i opublikowany schemat RCA, wyperfekcjonował jednak szczegóły konstrukcyjne dla brzmienia istotne; jeśli zaś ktoś zna komponent w ogólnych kategoriach muzyczności lepszy niż Nap 250 - wersja „chrom bumper” - to będę za powiadomienie wdzięczny…
Aspekt dodatkowy, że przyjęta odległość gniazd od podłogi zapewni prześwit najgrubszym wtykom.
W tej samej intencji proponuję przyjąć 30 mm rozstawu pomiędzy wtykami - licząc od ich środków - w obu parach: wejściu i wyjściu.
(Przy symetrycznej ich lokalizacji jest nam na etapie wiercenia otworów wszystko jedno, z której strony „in”, z której „out”; będzie to miało znaczenie dopiero w dalszej fazie konstruowania, i - oczywiście - odpowiednio do lokalizacji źródła i wzmacniacza, zarazem więc ukierunkowania przebiegu sygnału.)
Pozostaje kwestia odstępu pomiędzy obu parami. Możliwie największy pozwoli na ewentualne zastosowanie krótszych interkonektów (które rozejdą się w przeciwnych kierunkach: ku źródłu i wzmacniaczowi). Mając ten aspekt na uwadze, ulokowałem zewnętrzne gniazda obu par w odległości - mierzonej od środka otworów - 30 mm od odpowiedniego skraju obudowy.
Inną opcją byłoby zsunięcie wejść i wyjść ku środkowi, a to w przypadku ograniczonych zasobów preferowanego - i może szczególnie wartościowego - przewodu do okablowania wnętrza; pozwoliłoby to na zastosowanie krótszych jego odcinków.
I wreszcie kwestia ostatnia: średnicy otworów pod gniazda. Przy użytych przeze mnie wyniosła ona 8mm. To jednak dopiero w finalnym etapie wiercenia. Na początek bowiem zastosowane zostało cienkie wiertło pilotowe - co umożliwiło następnie centryczne wywiercenie świderkiem sześciomilimetrowej głębokości wpustów; konieczność ta wynikła z dysproporcji grubości ścianki i długości korpusu wybranych gniazd.
Gniazd "wybranych” - to słowo w tym momencie kluczowe.
Oczywistością są bowiem różnice brzmienia i ceny; przy czym oba te faktory nie zawsze są proporcjonalne.
Czasem owszem - i przy budżecie nieograniczonym zaleciłbym produkty firmy Cardas.
Dla obliczenia jednak całkowitego nakładu finansowego trzeba by zastosować nie mnożnik cztery, lecz co najmniej trzykrotnie większy. Przypominam bowiem założenie: nie posiadamy Duotecha i nie mając możności przepalania opieramy się na selekcji.
Szczegółowo o niej później, dla przygotowania jednak już teraz wystarczającego zasobu elementów konieczne są założenia dalsze. Czy mianowicie akceptujemy ten sam kolor oznakowania kanałów, czy też, purystycznie, upieramy się przy zróżnicowaniu: czerwony i czarny. Selekcja nie przyporządkuje bowiem egzemplarzy po równi, perfekcyjnie - a więc wszystkimi składowymi elementami - ukierunkowanych może być więcej w jednym, mniej w drugim kolorów. (W skrajnym przypadku całkowicie prawidłowe może nie okazać się gniazdo żadne, nie bądźmy jednak aż takimi pesymistami.)
Sensownym jest więc zminimalizowanie ewentualnej dysproporcji; decyzja o ograniczeniu się do jednego tylko gniazd koloru pozwoli nam zakupić ilość do selekcji mniejszą.
Powiedzmy: dwadzieścia - i dopiero w przypadku potrzeby dokupilibyśmy więcej.
Miłośnicy jednak Stendhala i jego arcydzieła „Czerwone i czarne” - a zarazem gniazd w obu tych kolorach - muszą liczyć się z liczbą większą i koniecznością sięgnięcia do portfela głębiej…
W obu natomiast przypadkach racjonalną wydaje się, przy takich ilościach, kompromisowa akceptacja produktów tańszych (choćby nawet zza Wielkiego Muru; szczególnie pochodzące stamtąd gniazda z czystej miedzi brzmią ponoć całkiem-całkiem).
Na ostateczny rezultat wpłynie zresztą - i o tym potem - rodzaj zastosowanego następnie okablowania; pozwoli na brzmieniowe korekty ewentualnych wcześniejszych niedoskonałości.
A więc „tuning” - aż do osiągnięcia brzmienia przez nas preferowanego...
Czy też raczej - i tak byłoby lepiej - muzycznie neutralnego!
Koniec na dziś merytorycznego wątku, ponieważ jednak w kubku (owym - patrz wpis dawny - z odtrąconym uszkiem) pozostało nieco jeszcze kawy - będącej wszak przy pisaniu katalizatorem - no to popiszę sobie jeszcze...
Pomimo świadomości, że o ile część czytelników uważa treści blogu za pożyteczne, to część za bzdury - i czyta tylko dlatego, żeby potem wyśmiać.
To tak samo, jak posiadanie pośród siebie „głupiego Jasia” poprawia afirmująco samopoczucie ”mądrzejszych” mieszkańców jakiejś tam lokalnej społeczności...
Na gdyńskich kortach jest kawiarenka, gdzie przysiadam na pogawędkę z Jasiem G. - zbieżność imion przypadkowa, ten akurat ponadprzeciętnie mądry.
Przy tym w grze jeden z najlepszych, ja jeden z najgorszych, to więc nas nie łączy - natomiast, owszem, wspólnota zainteresowań: audio.
Wysłuchawszy ostatnio garści jego narzekań na brzmienie domowego systemu, wyraziłem podejrzenie, że może kwestia używanych przezeń interkonektów - i przyniosłem mu dla porównania kilka kilogramów egzemplarzy innych; w dniu kolejnym zrelacjonował rezultaty odsłuchów próbnych.
Jeden z produktów spowodował w jego systemie radykalną poprawę; niestety, rzecz niedostępna już na rynku (nawet i wtórnym - co wykazała pospieszna kwerenda poprzez smartofon na „HiFi Shark”). Z braku więc możliwości działania efektywnego, nie pozostawało nic innego, jak tylko poteoretyzować. Opowiedziałem, że nawet niekoniecznie podpięcie preferowanego interkonektu, ale samo nawet wprowadzenie go do przestrzeni akustycznej - w sensie ułożenia niepodłączonego na środku pomieszczenia, byle w odsłuchowo preferowanej orientacji kierunkowej - może przynieść pożądaną poprawę brzmienia systemu, zbliżoną jakością i wymiarem.
Ponieważ zaś nie wydawał się dowierzać, pokusiło mnie jego niewiarę jeszcze spotęgować.
Poprzez mianowicie stwierdzenie, że podobny skutek może przynieść nawet tylko ułożenie tam czegokolwiek brzmieniowo starannie dobranego. Perspektywa - oznajmiłem adekwatnie do sytuacji - pocieszająca, kiedy produkt właściwy nie jest dostępny…
Następnego dnia - i znów w przerwie od gry, przy kawie - opowiedział, że ułożony na środku pokoju jeden z małżonki miedzianych garnków (nawiasem mówiąc, rekwizytowych, jako że miedzi nie stosuje się do wyrobu naczyń obecnie) dokonał transformacji brzmieniowej podobnej, jak wcześniej preferowany interkonekt - ów w trybie aktywnym, czyli podpięty i sygnał przewodzący!
Pozostała jeszcze do postawienia „kropka nad i” - pewna porada czytelnikom już znana (uprzedzałem już jednak na początku, że część tych treści to repetytorium). Poradziłem, by zrobił znak na okalającej garnek podłodze, jako umowną godzinę dwunastą domniemanego zegara. Jak również znak na obrzeżu garnka, jako umowną wskazówkę. Obracając osiowo garnkiem uzyska w jakimś tam położeniu brzmienie najlepsze...
Następnego dnia byłem ciekaw tej "godziny". Oczywiście, że rozumianej również umownie, mającej jednak potwierdzić, że brzmieniowe różnice wystąpiły - i zostały dosłyszane.
Niestety, poczułem się przeziębiony i nie poszedłem już odtąd na korty, a i cała sprawa - jak i w ogóle kwestie audio - stały mi się nieważne.
Mimo iż symptomy - aczkolwiek dokuczliwe - sugerowały jako diagnozę tylko przeziębienie, nic groźniej, nic więcej...
Morał jednak taki, że bywają czasy, kiedy dokładna godzina nie jest istotna.
To oczywiście przenośnia - której sens odczyta łatwo wnikliwy czytelnik; czy się natomiast z nią zgodzi, to już inna bajka...
Komentarze
Prześlij komentarz