od Jurka:
75. Przerwa na książki...
... czyli wpis niezupełnie poważny i przeczytania godny - a zarazem niekoniecznie czytelników głodny.
Dwie spośród moich lektur ostatnich dają się powiązać z niedawnymi wątkami blogu.
W opowiadaniu Murakamiego z najnowszego zbiorku narrator i zaprzyjaźniona kobieta adorują kompozycję fortepianową Schumanna "Karnawał": wspólnie uczęszczają na wykonania koncertowe, a przede wszystkim przesłuchują i oceniają rejestracje na płytach CD. Przy czym ona preferuje nagranie Michelangelego - na Angel, on Rubinsteina - na RCA...
Co do mnie, wolę pierwsze, bardziej w duchu romantyzmu, tutaj - skoro to Schumann - stosownym, ocena to jednak na podstawie youtube, nie bardzo więc miarodajna. Posiadam natomiast tylko nagranie Sequeira Costy, na winylu Supraphonu - które to, nawiasem mówiąc, jako podkład pod pisanie rozbrzmiewa właśnie poprzez mój system...
O ten mniejsza, istotny natomiast system kobiety służący odsłuchom tych dwojga; autor wylicza "duże eleganckie głośniki" oraz "znakomity" odtwarzacz CD...
Czy może "wybitny", bo dwojakie może być tłumaczenie na polski - z tłumaczenia niepolskiego, w jakim opowiadanie to przeczytałem.
Mniejsza o jedno słowo, istotne natomiast, że w jakiś cudowny sposób system obywa się i rozbrzmiewa bez wzmacniacza, zintegrowanego lub też koncówki mocy - w każdym bądź razie nic takiego nie zostało przez Murakamiego wspomniane. Wymienił natomiast przedwzmacniacz, określając go przy tym jako "wysokowartościowy" oraz podając - w przypadku wyłącznie tego komponentu - jego markę. Oczywiście rodzimą, brawo za patriotyzm!
("Accuphase" - nie odniosę się wartościująco, posiadając tej firmy tylko gramofonową wkładkę.)
Pozostaje co prawda obszar niepewności: nie da się wykluczyć błędu tłumacza - i może Murakamiemu chodziło jednak o wzmacniacz, w sensie integry. Nie zdołam sprawdzić, nie jest mi dostępne oryginalne wydanie - gdyby zaś nawet było, to i tak nie władam językiem japońskim.
Trzeba więc zostać przy mniemaniu, że autor przywiązuje kluczową - i wręcz magiczną - wagę do przedwzmacniacza właśnie; zapewne chodzi przy tym o komponent aktywny.
Skoro jednak nie we współpracy z gramofonem, to wbudowany korektor RIAA oraz wzmocnienie wstępne są w nim zbędne, jeśli zaś w dodatku nie przeceniać znaczenia optymalnego dopasowania oporności oraz wygody przełączania źródeł, to zasadnicza funkcja takiego urządzenia sprowadza się - tak jak w potencjometrowej pasywce - do regulacji głośności.
A więc jak w przypadku komponentu, którego konstruowania dotyczyły wpisy niedawne - przy czym jednak znaczenie tematu na koniec skromnie relatywizowałem...
Tymczasem zaś w dzwon pochwały uderza - no, patrzcie Państwo! - sam Murakami...
(Ja zaś, choć wdzięczny, nie mogę w rewanżu zaakceptować nazwania przez narratora tejże kobiety "najbrzydszą". Aczkolwiek rozumiem intencję afirmacji przyjaźni, której podstawą nie jest atrakcyjność wizualna - a w ewentualnej konsekwencji seksualna - lecz atrybuty inne, w tym przypadku podzielane zamiłowania muzyczne. Niemniej użyty stopień najwyższy uważam za bezsensowną eskalację przymiotnika nieuprawomocnionego już w stopniu równym: brzydka. Nawet bowiem kobieta nie będącą ładną nie jest nieładną; wnikliwy czytelnik - jeśli znajdzie się w ogóle jakiś, wstępem wpisu nieodstręczony - zrozumie różnicę łatwo i wyobrazi sobie bez trudu gamę niuansów urody, mogących - i to w każdym indywidualnym przypadku! - wypełnić obszar rozpiętości pomiędzy tymi dwoma stanami.)
Zarzucono mi, że opisując w "Balansujemy" tryby odtwarzania, nie powiniennem był swojej ambiwalencji co do preferencji ilustrować przywołaniem Mary MacGregor" i piosenki "Torn Between Two Lovers", traktującej o rozdarciu pomiędzy dwoma kochankami...
"Zarzucono" - taka ucieczka w tryb bezosobowy chyba niepotrzebna, więc zdefiniujmy osobę: zarzuciłem sam sobie. W ramach całe życie towarzyszącego wahania, czy jest właściwie moje postępowanie (czasem też: czy akceptowalne na gruncie etyki kantowskiej).
W konkretnym przypadku alter ego wytknęło mi brak patriotyzmu, mogłem bowiem zaczerpnąć z zasobów piosenkoteki polskiej, tutaj cytat konkretny:
"Jeden dzielny tokarz, a drugi kowal zuch/ co mam biedna robić, podoba mi się dwóch/ jarzębino czerwona, któremu serce mam dać?/ jarzębino czerwona, biednemu sercu radź!".
Oszem, mogłem, sobie odpowiedziałem, rzecz bowiem tkwi jeszcze w pamięci z lat dawnych - wtedy pacholęcych.
Wiem jednak również, iż był to cover piosenki rosyjskiej "Riabina kudriava" - w której też jarzębina, też dziewczyna i również zalotników dwóch, i nawet te same są profesje przez z nich reprezentowane....
Do tej zaś świadomości dołożył się wpływ drugiej z książek, akurat czytanej.
Akapit poniższy nie dotyczy Grzegorza C., rezydującego za zachodnią granicą najwybitniejszego audiofila wśród stomatologów, od którego to otrzymałem kiedyś w prezencie antologię nagrań symfonii pewnego kompozytora, ani też zamieszkałego tamże Waldemara W., audiofila w ogóle najwybitniejszego, który to również czasem odtwarza tegoż autorstwa utwory .
Kto jednak z nas jeszcze - tak z ręką na sercu - słucha Szostakowicza?
Natomiast, owszem, Josif Wissarionowicz - nie tylko posłuchał, ale i osobiście obejrzał operę "Katia Kabanowa", wtedy jeszcze pod pierwotnym tytułem "Lady Makbet mceńskiego powiatu".
Pani zabija pana, rzecz jak na socjalizm - w dodatku już na drodze budowania komunizmu - niesłychana, ale nie tylko librettem, będącym współautorstwa kompozytora, ojciec narodu był zdegustowany.
Też samą warstwą muzyczną, nieprzystającą do estetyki socrealistycznej, od artystów oczekiwanej
"Chaos zamiast muzyki", ocenił artykuł w "Prawdzie" - przez Stalina zainspirowany (jest też przypuszczenie, że przez niego samego napisany).
Wydawać by się mogło, że rygory da się narzucać, owszem, w literaturze i sztuce, ale niepodobna w muzyce - a jednak!
Miała być melodyjna, harmoniczna i konsonująca, odpowiadać niewysublimowanemu poczuciu estetyki będącego wszak solą ziemi proletariatu, nawiązywać do motywów i treści ludowych; wszelka zaś awangarda była socjalizmu wrogiem.
O szczegółach opowiada książka, tytuł: "Zgiełk czasu", Julian Barnes - autor.
Też o tym, jak to Szostakowicz dzień po dniu umierał ze strachu przed oczekiwanym aresztowaniem - a i mogącymi iść dalej konsekwencjami.
Ewentualnie nawet najdalej, jak w przypadku Meyerholda, Borysa czy Babla, którzy za odstępstwo od socrealizmu - w ich przypadku w literaturze - zapłacili życiem.
Szostakowicz przeżył wprawdzie - ale za cenę późniejszego podporządkowania.
Nie zawsze godziwych zachowań, przykładowo wystąpienie przeciwko Strawińskiemu - oraz kompromisów w komponowaniu.
Dzieł i tak wybitnych, jakimi jednak byłyby, być by mogły, gdyby - przy jego talencie - tworzył jako człowiek wolny?
Gdyby nie socrealizm?
Á rebours mój dystans wobec "Jarzębiny" - jako kopii "Riabiny".
Choć dopiero, jak zwykle, po wewnętrznym moim dialogu: bo może po prostu twórczość folklorystyczna - opisująca wiernie ludowe problemy?
Gdyby jednak - obok kowala, na którego zgoda - wystąpił tam rolnik. Czy też leśniczy, pastuch, wiejski cieśla, parobek...
Nie jednak tokarz - uzupełniająco egzemplifikujący socrealistyczną symbiozę ludu pracującego wsi i miasta, symbolikę sierpa i młota!
Skoro zaś treść piosenki podyktowana poprawnością, to autentyczność uczuć protagonistki wydała mi się podejrzana. Ponieważ zaś w tym blogu tylko prawda, sama prawda, zdecydowałem się w poszukiwaniu ilustracji sięgnąć raczej poza przeciwległą, zachodnią granicę...
Tak samo jak Szostakowicz komponowałby zapewne odmiennie, tak może i dziewczyna, gdyby pozostawiono jej swobodę decyzji - nie bójmy się tutaj patosu: wolność! - rozporządziłaby swoim sercem odmiennie.
Może nic dla każdego.
Lub może popołam - po połowie obu pretendentom...
Ps. Ledwo to napisałem, protestuje znowu mój głos wewnętrzny, powołując się tym razem na egzystencjalizm: że wolność wyboru jest zarazem przymusem wyboru. Ale w to - apage, Satanas! - wchodził już nie będę...
Komentarze
Prześlij komentarz