od Jarka „SIR” Rozdębskiego:
A. Gramofon vs. odtwarzacz CD, część pierwsza
Moje pierwsze doświadczenia ze słuchania muzyki z płyt gramofonowych pochodzą z lat siedemdziesiątych. Były to czasy, w których zdobycie ciekawych lub nowo wydanych płyt na zachodzie było bardzo trudne. Opierało się na prywatnym imporcie osób podróżujących lub pracujących za granicą /np. marynarze, piloci, osoby na zagranicznych kontraktach/. Można było je także kupować za waluty wymienialne/bony w Pewexie. Niestety, dostępna oferta nie zawsze pokrywała się z potrzebami kupujących. W takiej sytuacji rozwinął się zwyczaj masowego przegrywania i odgrywania płyt na magnetofony. Początkowo szpulowe a następnie kasetowe.
Jakość nagranego dźwięku zależała od wielu czynników. Głównie od rodzaju i stanu taśm magnetofonowych, kabli, ustawień sprzętu czy stanu płyty winylowej.
W takich warunkach usłyszenie płyty o dobrej jakości, na wysokiej klasy sprzęcie musiało zrobić duże wrażenie. Pamiętam swój zachwyt po odsłuchu dwóch utworów z płyty Willie Nelsona “Always on My Mind” na sprzęcie: Linn LP12/Fidelity Research/Koetsu Black, przedwzmacniacz Boothroyd Stuard i aktywnych kolumnach Meridiana M2 u znajomego Jacka Januszewskiego.
Po pierwsze, ogromne wrażenie zrobiło wypełnienie dźwiękiem całego pokoju. Było to mieszkanie w starej sopockiej kamienicy, więc pokoje były wysokie i duże. Akustyka utworu, została przeniesiona i wkomponowana w akustykę salonu Jacka.
To szczelne wypełnienie dźwiękiem, przenikanie wybrzmień i “klimatu” /ambience/ nagrania do pomieszczenia odsłuchowego stwarzało wrażenie niesamowitej obecności wokalisty i muzyków oraz “bycia” wewnątrz sceny dźwiękowej.
Długość trwania dźwięków i czas ich wybrzmiewania skupiał na długo uwagę słuchacza, zwłaszcza gdy przemieszczały się one po całej scenie muzycznej, wygasając gdzieś pod sufitem “kilkanaście metrów za ścianami”. Skala tego dźwięku i jego rozciągnięcie pozostały na długo w mojej pamięci.
Ważnym elementem była także bogata barwa i różnorodność brzmienia. Niestety na nagraniach magnetofonowych nieporównywalnie gorsza. Bardzo charakterystyczny głos Willie Nelsona został wyraziście zaprezentowany a pełne wybrzmiewanie instrumentów akustycznych dopełniło zachwytu. Skala dynamiczna powalała. Od prawie niesłyszalnych dźwięków, muśnięć strun i oddechów do dynamicznego “oberwania chmury”, gdy zagrał naraz cały “band”.
Dzisiaj wiem, że to wymuskanie i ustawienie systemu, znalezienie miejsca na kolumny, zrobienie do nich odpowiednich podstawek i niesamowite dostrojenie gramofonu było wielką zasługą Jacka, który był wówczas dla mnie “Guru” a jego ręka ustawiała w moich kolejnych gramofonach wkładki.
Sadzę także, że do osiągnięcia takiego brzemienia musiało przyczynić się “ukierunkowanie kabli”. Ten system wszystko “pchał”. Nie wiedzieliśmy jeszcze nic o kierunkowości, ale jakimś cudem kable nie “ssały”, dopełniając całego efektu.
Z „kronikarskiego obowiązku" muszę powiedzieć, że pierwszym właścicielem tego systemu był Jurek Sarota.
Słuchanie kolejnych płyt pogłębiało uzależnienie od brzmienia techniki analogowej i uformowało gust i wzorce na przyszłość. Pojawiały się kolejne własne gramofony, zmieniały wkładki i phono stage`e. Wzrastała wiedza i umiejętności. Systemy ewaluowały, wzbogacane o coraz to nowsze komponenty. Aż w pewnym momencie pojawił się odtwarzacz CD.... cdn.
Pamiętam ogrom pracy własnej włożony w dźwięk tego systemu, zanim w efekcie stanu wojennego udałem się na emigrację. Znając zaś Jacka wiem, że dodał jej jeszcze więcej. Oraz Koetsu, a w sopockim mieszkaniu ciepło brzmienia drewna - i Marioli, dziewczyny wtedy w tym mieście najświetniejszej. Jarku, pozdrowienia tutaj dla Ciebie, a od nas obu - dla ich obojga, do Vancouver!
OdpowiedzUsuń