od Jurka:

40. Po drodze

Postacie muzyki są dwie: wykonanie w czasie realnym i odtworzenie potem z nagrania - tak sobie pomyślałem po drodze.
Ale to później, bo najpierw, że w podróży nie ma róży.
Co jest bez sensu - i wymyśliłem tylko, bo się rymuje, choć nie wyłącznie z tego powodu. 
Także, by nie wspominać już tamtej przy sąsiednim stoliku w przydrożnym barze.
Za stary - to o mnie, bo co do niej, to za młoda. 
Może był cały ten postęp cywilizacyjny niepotrzebny; w epoce jaskiniowej żył mężczyzna do trzydziestki, i nie mogła zaistnieć różnica wieku czyniąca partnerstwo nieodpowiednim; teraz mam jeszcze z dziesięć do końca, no, załóżmy, jedenaście, byłbym wiec jako jaskiniowiec w wieku około dwudziestki, ją oszacowałem podobnie; mógłbym więc był zostawić niedojedzony kotlet i dosiąść się, poprosiwszy, by przesunęła swoją obok gitarę…
Potem jednak, już w czasie dalszej jazdy samochodem, pomyślałem o różnicach innych. 
Pomiędzy audiofilem i melomanką - o ile jest nią również, nie zaś tylko na gitarze brzdąka… 

Muzyka byłaby wspólnym naszych zainteresowań przedmiotem; tę zaś zdefiniowalibyśmy odmiennie niż encyklopedia - bo na nasze potrzeby.
Jako zespół brzmień, poprzez które materializują się - termin stosowny, skoro energia wszelkiego rodzaju, też akustyczna, to wszak postać materii - zamysły kompozytora oraz koncepcje interpretacyjne wykonawcy (jeśli to nie ta sama osoba).
Ma muzyka jednak postacie dwie - patrz wpisu początek…
Przedmiotem zainteresowania jej, jako melomanki, byłyby obie, kładłaby jednak nacisk na treści ściśle muzyczne (utwór i jakość wykonania), wierność natomiast tego drugiego wobec pierwszego mniej by ją interesowała; z punktu widzenia (słyszenia?) owych treści byłyby postacie obie dla niej równowartościowe (choć niekoniecznie z emocjonalnego; zapewne sama obecność na koncercie stanowiłaby dla niej przeżycie). 
Dla audiofili natomiast, jeśli uogólnić na środowisko moje całe, ważniejsze jest to drugie - oraz wspomniana wierność. Do tego stopnia, że mamy nawet dla niej kategorię wartościującą: „high fidelity” - kiedy jest odpowiednio wysoka. DIN 45500 oraz EN 61305 - lub też uchem to oceniamy. 
(Wówczas osobnym problem jest weryfikacja. Audiofil raczej nie był na konkretnym koncercie - i nie do niego porównuje nagranie. Pojęcie ogólne o kategoriach odsłuchowych - jak przykładowo scena muzyczna, soundstage - mogła mu dać jednak obecność w sali koncertowej lub operze incydentalna. Dodatkowo przywołuje z pamięci brzmienia w przypadkowej scenerii zasłyszane; cenione są więc w rozmowach didaskalia dokumentująco-dowodowe, w stylu: „wczoraj słyszałem, jak gościu grał na saksofonie, na … - tu pada nazwa jakiejś ulicy starogdańskiej - i to w stosunku do tego kawałka brzmiało inaczej”.)

Dla osiągnięcia zaś tego wysokiego  poziomu, fundamentalna jest jakość sprzętu odtwarzającego - systemu i komponentów. Nawiasem mówiąc, może stać się ona, w przypadkach skrajnych, fetyszem, po drodze zaś ku niej dochodzi do - pozostając przy języku filozofii - alienacji. Przedmiot zainteresowania uniezależnia się i przejmuje władzę - teraz już jako podmiot; hobbysta popada w odeń uzależnienie, z psychosomatycznymi symptomami, które bywają takie sobie różne... 
Ona zaś byłaby zawsze pogodna i chciałaby słuchać muzyki, kiedy ja wolałbym - ba, musiałbym! - komponenty „tiunować”…

Szukać można by różnic dalszych. 
„Artefakty wykonawcze” - tak nazwijmy odgłosy towarzyszące, z wykonaniem jednak związane, przykładowo przemieszczania ręki po strunach czy obecność na nich kalafonii (to ostatnie słyszy tylko  część Klubu, do której zaliczam się nie całkiem). 
‚,Incydenty” - tą nazwą określmy zdarzenia przypadkowe, przykładowo kaszel na widowni lub wykonawcy pomrukiwanie. 
O ile ją interesowałyby obie te kategorie nieszczególnie, to mnie - oraz audiofili innych - wydatnie, i to w sensie pozytywnym, ich obecność bowiem w przekazie dowodzi przejrzystości (transparency) systemu. 
W sensie natomiast negatywnym - przy jej prawdopodobnie znowu podejściu obojętnym -  mankamenty spowodowane niedoskonałością: czy to systemu, czy nagrania. 
I tutaj wszystkie błędy w poprzednich odcinkach opisane: fazy, tonalności, tempa, images, soundstage… 
Nie tylko same w sobie słyszalne. Także ich resztki wtłaczają się w muzyki podglebie, dołączając do już tam obecnych - i również z ułomności technicznych wynikających - mikroszumów i mikrodźwięków. 
Jarek - choć nie poczuwa się do autorstwa - wprowadził w związku z tym do klubowych rozmów pojęcie „ czarnego tła”. Bardzo ilustratywne, jako że czerń ma właściwość wszystko przykrywającą. Opisujące jednak, co oczywiste, jakość absolutną i nieosiągalną;  dyskutując więc o komponencie używamy sformułowań, że „w kategorii czarnego tła” jest gorszy lub lepszy.

Mówiąc zaś nawiasem o tamtej, włosy też miała czarne.

I pomyślałem także, że nie zgodzilibyśmy się zapewne również w kwestii dla audiofila najwyższej: pauzy.
Łączyłoby nas traktowanie jej jako części informacji muzycznej, w ramach której zdefiniowane są czas trwania i miejsce.
Jako audiofile chcemy jednak od niej absolutnej ciszy, maksimum „czarnego tła” ; również w kwestiach dynamiki mamy wymagania wyższe. Nie zaakceptujemy rozmytego odcięcia tonu poprzedzającego - na przykład z powodów rezonansów głośnikowych, drgań w zbyt miękkich izolacjach przewodów czy też „pamięci tranzystorowej” (to ostatnie według twierdzeń firmy Lavardin - aczkolwiek sceptycznie do nich podchodzi inż. Zbyszek B.).
I w tym aspekcie - oraz z powodu koloru włosów - użyłbym porównania do „czarnej dziury”. Jak ona pochłania w kosmosie materię, tak zbędne brzmienia powinna  pauza!
Mankament jednak, że jeśli już róża, to bez kolców jej nie będzie; taka dziura - według fizyki - nigdy już wessanej energii nie uwolni. A przecież chcemy, aby z łona pauzy rodziły się brzmienia po niej następujące, odpowiednio czyste i głośne (czy piano, czy forte). Bardziej więc porównanie do rezerwuaru energetycznej mieszanki byłoby pasujące. 
Częściowo energii antygrawitacyjnej, czarnej, częściowo… hm… „transferowej”? Od tego, co było, do tego, co będzie.
I to był mój akt słowotwórczy ostatni...

Bo drzewa po bokach drogi coraz groźniejsze. 
A powieki mają się ku sobie bardziej i bardziej - aż się w końcu łączą.
Przesuwa się film przed oczami, wyświetlony na seans najpóźniejszy: wydarzenia, myśli, konkluzje…
I tak byśmy - audiofil i melomanka - nie pasowali do siebie. 




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wprowadzenie