od Jurka:

41. Który potencjometr?

Może Noble
Bo średnica tonalnie spójna, plastyczna, gęsta…
Pochwały można by mnożyć, między innymi dać ocenę „palce lizać!” za właśnie palców słyszalność podczas gry na gitarze - a także wnętrza jej pudła.  
Wnet jednak zauważymy, że ku tejże średnicy zostały również dół i góra ściągnięte; same zaś w sobie skomprymowane. Tony niskie, przykładowo kontrabasu, gitary basowej, pozbawione są rozciągłości i ciężaru. Wysokie, przykładowo „przeszkadzajki” i brzęk perkusyjnych talerzy, bez blasku, wibracji i ekspresji.
Głębokość sceny dźwiękowej wprawdzie zadowalająca, jej szerokość jednak pomniejszona. Przykładowo, soprany chłopięce, które w „Stille Nacht” (płyta „Cantate Domino”) powinny sięgać na boki po oba głośniki, a nawet wykraczać poza, tutaj pomiędzy nie wtłoczone.
Co zaś najgorsze, braki kontrastów dynamicznych, zróżnicowania intonacyjnego, pulsu i swingowania; muzyka brzmi jednostajnie, wprowadzając słuchacza w nastrój wręcz nudy.
Przykładowo dwa nagrania skrzypaczki Anne-Sophie Mutter (z płyty „Carmen-Fantasie”, wespół z Wiener Philharmoniker pod Karajanem). 
Najpierw „Legenda”, która, na koncercie w Londynie przez samego kompozytora wykonana, tak poruszyła - przynajmniej według książki „Czarodziejskie Skrzypce” - swoją emocjonalnością pewnego arystokratę, ojca niejakiej Izabelli, że chociaż Wieniawskiemu początkowo niechętny, jednak mu jej rękę oddał. I słuchając wykonania Mutter poprzez niektóre potencjometry inne, w pełni decyzję tę rozumiemy. Gdyby jednak zabrzmiało to w Londynie równie jak w moim pokoju poprzez Noble jednostajnie, Wieniawski by Izy nie dostał.
Na tejże płycie „Medytacja” z Masseneta baletu „Thais”. W którym to tańcem do tejże melodii kurtyzana uwodzi mnicha - w myśl libretta opartego na książce Anatola France’a. I znowu wierzymy, słuchając muzyki poprzez niektóre potencjometry inne. Nie uwiodłaby jednak tańcem nikogo, przy takiej jak poprzez Noble akompaniamentu jednostajności.
Trochę się utyskiwań zebrało, jeśli jednak przymkniemy oczy (uszy?) na wady, a pozostawimy na tonalność otwarte, to posiąść warto. O ile znajdziemy na rynku wtórnym - bo produkcja zaprzestana - jakiś jeszcze egzemplarz.

Jeżeli zaś ktoś przekonany, że nie ma różnic pomiędzy potencjometrami - lub że są znikome - powinien, posłuchawszy pasywki z Noble, rzucić uchem na tę z Alps bezwłocznie. 
Wersja niebieska, potencjometr najbardziej w świecie popularny. 
Tonalność zostaje, w porównaniu do poprzednika, rozciągnięta ku górze i dołowi - i to dobrze. 
Ze szkodą jednak dla średnicy, nadmiernie rozgęszczonej;  jakby obraz olejny zastąpiła akwarela.
Również skraje pasma nie brzmią przekonywująco. Dół wprawdzie niski, ale - w zależności od nagrania - plamisty lub dudniący. Góra harmonicznie zubożona, instrumenty w tej części pasma piskliwe i zbyt „cienkie”, głosy - niezależnie od ich naturalnej barwy - zatrącają dyszkantem.
Co do właściwości dynamicznych: na pierwszy rzut oka (ucha?) są dobre. 
„Legenda” i „Medytacja” - i co by tam spróbować jeszcze - urzekają emocjonalnością. Odpowiednio do potrzeb: intonacja i fraza, atak, crescendo, dopiszcie sami, co jeszcze z tych kategorii pasujące - wszystko to obecne. 
Wnet jednak nabywamy i w tym aspekcie wrażenia, że coś nie jest koszerne. Następstwa dźwięków zbyt pośpieszne, jakby poganiane brakiem czasu; skrócone również pauzy: jakby dźwięki przed- i po- łączyły się ponad nimi pomostem.
W odcinku „Jaka cyna” rozróżnialiśmy odmienne intonacje, nazywając je opisowo: opadającą i wznoszącą. Wnikliwy czytelnik zauważy, że autor wpisów preferuje tę pierwszą (inaczej również szyk tego zdania były odmienny: „autor tę pierwszą preferuje”.)  Alps natomiast „gra” permanentnie tą drugą, oferując słuchaczowi poczucie uniesienia, nastrojowości - zarazem jednak emocjonalnej  przesady, nieautentyczności .
Przy sposobnym w dodatku materiale fraza jest w górnej części pasma urywana, głosy skandują, zaś instrumenty jakby grały „staccato”. Jednocześnie dół pasma jakby był grany „legato” (w przypadku fortepianu ze stałym użyciem prawego pedału). 
Poddani tym sprzecznym wrażeniom, popadamy w stan rozstrojenia, trochę jak pacjent na psychiatrii. Cieplej tu wprawdzie niż na dworze, bezpieczniej i wyżywienie dobre, niechby już jednak przyszła pielęgniarka - z tabletką albo zastrzykiem uspokajającym!

Opinia ta nie powinna być uogólniana na niebieskiego Alps w konstrukcjach aktywnych - tam może on brzmieć zadowalająco. Również wady Noble, powyżej opisane, mogą być eliminowane w takich aplikacjach. Podkreślmy więc, że chodzi tutaj wyłącznie o zastosowanie pasywne. W takim jednak również Alps „Black Beauty”, kiedyś usłyszany, nie wydał nam się przekonywujący (nigdy natomiast nie trafił w nasze ręce złoty, najdroższy).

Może więc TKD 2P-2511 - choć wydać by trzeba nieco więcej? 
Brak mu takiego bogactwa harmonicznego średnicy jak Noble. Usłyszana w bezpośrednim następstwie, brzmi ta część pasma surowiej i ubożej -  a jednak autentyczniej (prawda nie zawsze jest najpiękniejsza)! 
Do tego góra i dół naturalnie rozciągnięte (choć ten ostatni nie schodzi tak nisko jak w Alps). 
Również w kwestiach dynamiki i wszelkich parametrów czasowych - oraz w odniesieniu do rozmiarów sceny muzycznej - wszystko wydaje się po prostu wiarygodne.
Także właściwość „czarne tło” (raz jeszcze: Jarek, dzięki!), nad której opisaniem biedziłem się ostatnio, jest tutaj odczuwalna - spośród potencjometrów - najwydatniej. 
Jeśli zaś powrócić do przykładów płytowych, to soprany chłopięce są w „Stille Nacht” ulokowane po  równi z obu stron pokoju, częściowo poza głośnikami (w odczuwalnym odstępie za nimi głosy męskie). W jazzie instrumenty nisko nastrojone podają rytm przekonywująco, blachy zaś brzmią dojmująco. Emocjonalność „Legendy” wzrusza i czyni reakcję ojca wiarygodną, w szczerość bowiem uczuć Wieniawskiego do Izy - jak przekazanych za pośrednictwem TKD - największy nawet sceptyk nie może wątpić (a i ich dojrzałość, leitmotiv jest bowiem teraz  poprowadzony bez nadmiernej wybujałości i niedojrzałej niestabilności - też zgodnie z psychologicznym prawdopodobieństwem; Wieniawski miał już wtedy lat 24). Wiarygodności nabiera również fakt uwiedzenia mnicha  przez tańcząca do dźwięków „Medytacji” Thais (zmysłowej teraz bardziej na modłę bliskowschodnią, niż - z całym szacunkiem dla tego zawodu - tancerki na rurze).
Jak rozumiem, nie jest to potencjometr klasycznie zbudowany, raczej regulator z oporami wytworzonymi z osobna i laserowo trymowanymi bezpośrednio na płaszczyźnie przewodzącej. (Różnice pomiędzy kanałami w opisywanym egzemplarzu są znikome. 10,00 K i 9,99 K oporu całkowitego, przykładowo zaś oporność wyjściowa w ustawieniu dla większości odsłuchów typowym: 1,99 K i 1,98 K). 
Po pierwsze jednak, daje odczucie - przy regulowaniu głośności - konstrukcji konwencjonalnej; bez skoków (podczas gdy jest ich 21 w tegoż potencjometru wersji „S”)  i bez odczuwalnych zmian kierunkowości.
(Które to - jak opisywałem w odcinku „Pasywka” - musiałyby wystąpić przy użyciu indywidualnych oporników wlutowanych do wielopozycyjnego przełącznika. Nawiasem mówiąc, ilość ustawień pochwalonego Shallco byłaby dla tej aplikacji zbyt ograniczona, stosowny byłby, przykładowo, Elna; dokładność zaś można by osiągnąć jeszcze większą. Parametr ten jednak, nawet przy potencjometrach w tym teście pod tym względem pośledniejszych, nie był w preferowanym zakresie głośności na tyle istotny, by mieć wpływ na oceny, których jedynym kryterium mogło pozostawać brzmienie).
Po drugie, potencjometry TKD klasyczne - przez część Klubowiczów użytkowane - ustępują jakością nieznacznie, i zasługują  również na rekomendację. 
Zapewne istnieją urządzenia regulujące głośność doskonalsze i lepiej brzmiące, nie są jednak Klubowi znane. Zapewniamy natomiast, że jeśli się takimi staną, czytelnicy zostaną powiadomieni.
Jeśli zaś stwierdzenie to budzi podejrzenie o działalność reklamowo-influenserską, to zapewniamy, że nie mamy z producentami  tego urządzenia - ani jakichkolwiek innych w blogu pochwalonych - żadnych związków. 

Wchodząc zaś - choć niechętnie, więc tylko powierzchownie - w aspekty techniczne, wszystkie trzy potencjometry to wersje liniowe  i wszystkie z plastikową powierzchnią przewodząca.
Poniżej dołączą jeszcze - po jednym - z węglową i ceramiczno-metalową. Zakupione dla sprawdzenia kursujących opinii o ich szczególnych zaletach dźwiękowych. Precyzując, dotyczących dwóch konkretnych produktów, generalnie bowiem przeważa pogląd, że najlepiej brzmią plastikowe. 
Niemniej „węglowy” Bourns był wychwalany poprzez wspomnianego we wpisie „Pasywka” Bena Duncana, w swoim czasie pioniera takich rozwiązań - rekomendacja jego była więc ważąca. 
Z kolei „metalowego” Sfernice’a polecał Russ Andrews, popularny brytyjski dystrybutor akcesoriów d.i.y. - i to tak entuzjastycznie, że przetłumaczyć warto: „w tonach wysokich słodki i gładki, detaliczny w średnicy, bardzo czysty i kontrolowany w basie. W porównaniu z nim potencjometry plastikowe, jak Alps, Noble i Penny&Giles brzmią, jakby mamrotały pod brodą - ale pozostań przy nich, jeśli chcesz tuszować niedoskonałości. Jeśli natomiast masz zamiar słyszeć muzyczną prawdę, sięgnij po Sfernice.” 
Ano, posłuchamy. Tyle tylko, że potencjometr ten wystąpi pod nową nazwą: Vishay (typowa historia: firma przejęła firmę).
Jako Klub nie wdajemy się w uogólnienia - skoro brzmienie każdego z potencjometrów opisane jest z osobna. 
Część zaś aspektów innych niezbyt nas interesująca. Który materiał okładziny odprowadza najlepiej ciepło i w związku z tym zapewnia najlepsza liniowość obciążeniach dużą mocą - ponoć cermet, i tak jednak żaden z testowanych potencjometrów nie był przy dotknięciu nawet ciepły. Który oferuje najdłuższą „obrotową” żywotność - plastik, ale ponoć nie jest z tym źle również z innymi, wykonanymi w technologiach najnowocześniejszych. Który oferuje komfort największy: łatwość „kręcenia” i gładkość poślizgu - też plastik, ale aspekt ten mało dla Klubu istotny; raczej z doznań innych czerpiemy przyjemność.

Czas na Bourns
Na zdjęciu w pudełku bez pokrywki - z nią jednak odsłuchiwany. 
[I dotyczy to również innych pasywek w obudowach „conradowskich”, bez wieczek brzmiących zbyt eterycznie i pozbawionych wiarygodnej substancjalności. Dodatkowo wszystkie pary zostały zestawione odsłuchowo. Poszczególne wieczka, mimo pozornej identyczności, rezonują bowiem subtelnie odmiennie, mimo instalacji wszystkich w prawidłowej - patrz: kierunkowość izolatorów! - orientacji (przód-tył, zaznaczone - oczywiście - lakierem winylowym). W żadnym przypadku nie zostały użyte wkręty mocujące, zarówno bowiem dołączone, jak i wszelkie wypróbowane zastępcze, wprowadzały szkodliwe rezonanse i koloryzację tonalności. W odniesieniu natomiast do pasywek w szkatułkach, ostateczne strojenie polegało na odsłuchowym ustalaniu optymalnego stopnia otwarcia wieczka; nawiasem mówiąc, zależnego od innych zmiennych w systemie.] 
Scena pomniejszona - tak jak w Noble - tutaj jednak nie tylko wymiarowo, też o ambience, powietrze.
I o… hm… trudne do opisania, ale nazwijmy to: rangę muzycznego zdarzenia. To już nie to. Lub raczej: system już nie ten. Precyzując zaś:  już nie to źródło! Brzmienie jak z kompaktu…
Tutaj paradoks, że, istotnie, właśnie krążki CD były źródłem przy wszystkich tych porównaniach - i takie właśnie brzmienie powinno być naturalnym. Tyle tylko, że poprzez potencjometry plastikowe zbliżało się do poziomu winylu, specyficznie zaś poprzez TKD   wrecz muzyki na żywo, nie zaś mechanicznej…
Aczkolwiek tonalność bardziej spójna niż Alps, a średnica bardziej substancjonalna niż TKD. Ale już dół niedostatecznie kontrolowany - przykładowo kontrabas, który powinien dyktować rytm w muzyce jazzowej,  tylko go mąci.
Inne właściwości czasowe zaledwie poprawne. Przynudza na modłę Noble, dodając zarazem nutkę - jeśli użyć metafory  - pesymizmu. Tamtemu jakby się nie chciało grać, temu: żyć. 
Słuchacza zaś nachodzi chęć zakrzyknięcia ku wykonawcom: panowie i panie, mylicie się, życie jest piękne!
(Choć może to nie być opinia wszystkich czytelników.)

Vishay. 
Detal, czystość i słodycz są fenomenalne; Russ Andrews miał rację.
Informacje przekazywane przez instrumenty i głosy (solistów, zespołów, chórów), wszelkie niuanse utworu, są optymalnie czytelne. 
I żądni tej wiedzy, chętni przestudiowania utworu, powinni wejść w posiadanie tego potencjometru. 
Niekoniecznie zaś zainteresowani wiernością przekazu o muzycznym wydarzeniu.
Szczegółowiej co do urody: brzmienia wysycone harmonicznymi, alikwotami, istotnie: słodkie. Jednakże nadmiernie - i to nawet nie na sposób, który zwykliśmy nazywać „hollywoodzkim”, w sensie przesłodzonego realizmu. Zelżona tonalność i pomniejszona - w całym paśmie - substancja dźwięku stoją ku temu na przeszkodzie.
Jeśli zaś zwrócić uwagę na skraje, wychudzone są zarówno, przykładowo, blachy perkusji, jak i linia instrumentów basowych - i niewielka pociecha, że jest to wszystko, jak zachwalał Andrews, czyste. Na obu tych antypodach brak też ambience, wrażenia obecności powietrza.
Nienaturalnie zelżona tonalność ma dwojakiego rodzaju skutki.
Dla zilustrowania spostrzeżeń, których opis nastąpi, sięgnijmy po przykład różnic pewnego aspektu brzmieniowego przewodów identycznych, o odmiennej jednak średnicy. Ten grubszy, dodając ciężaru instrumentom basowym, uwypukli zarazem ich linię rytmiczną; szczególnie jest to słyszalne w przypadku kontrabasu i muzyki jazzowej. Rytm dołu staje się wówczas dla całości utworu wiodącym. Instrumenty tonalnie wyższe mogą mieć, owszem, tempa indywidualne, często całkowicie odmienne; wszystkie one jednak z tamtym niekolizyjne, odwrotnie, koegzystujące w sposób naturalny, jakby dobudowane na jego fundamencie. Odbieramy całość jako tkankę czasową skomplikowaną i rozedrganą -  i przez to właśnie realistyczną. 
W kontraście kabel cieńszy, ujmując masy tonom niskim, powierza zarazem prowadzenie głównej linii rytmicznej dominującym instrumentom o tonalności wyższej, najczęściej zaś - choć brzmi to paradoksalnie - samemu sobie, swoim inherentnym właściwościom. I to stwierdzenie, dotyczące cienkiego kabla, można odnieść też do opisywanego potencjometru. Jest tak, jakbyśmy stale słyszeli jego rytm własny, przezeń dyktowany, wymuszony na muzyce niezależnie od jej rodzaju. Jest to mianowicie rytm walczyka - do którego to zatańczenia permanentnie jesteśmy zapraszani.
Druga konsekwencja deficytów w dole pasma to nieodzwierciedlanie substancji i wymiaru podłogi. To zaś, w połączeniu z opisanym brakiem na obu skrajach ambience, skutkuje niemożnością przekazania słuchaczowi rozmiarów - ba, samego istnienia! - sali koncertowej. 
Reasumując, mamy wrażenie słuchania radia. Na pociechę tylko, że brzmiącego melodyjnie; miłośnicy tego medium  powiedzieliby może, że starego, lampowego…



Tutaj koniec części merytorycznej wpisu, dalej już tylko takie sobie tanie psychologizowanie; stąd apel do osób niezainteresowanych, aby porzuciły czytanie.
Zapewne już wcześniej przerwał lekturę wnikliwy czytelnik. W proteście, iż Penny&Giles, aczkolwiek w tekście jednorazowo przywołany, oceniony nie został! 
I nie zostanie.  
Powód zaś taki, że wiem tylko, jak potencjometr ten dźwiękował w hamburskim systemie Waldka Widela - a nawet i tej wiedzy nie jestem pewny. Trudno mi mianowicie wyabstrahować z brzmienia całego systemu.
Jesteśmy bowiem my, audiofilii reszta - i Waldek, kategoria osobna. 
Bez liku u niego podejść niekonwencjonalnych (Waldek jest równolegle modelarzem). W przypadku zaś potencjometru prowadzą doń pojedyncze kabelki wyplecione z głośnikowej wiązki xlo, jednakże nieprzylutowane (Waldek używa cyny tylko w przypadkach absolutnej konieczności). Przytroczone do pinów specjalnej roboty ściągaczami; tak samo jest zamocowany ich tor minusowy od strony wzmacniacza, plusowy zaś tutaj zaklinowany. 
Nie, iżbym pochwalał, relacjonuję jednak do szufladki: „audiofilskie legendy”.
Co do audiofilii, można nas dzielić na również inne sposoby. 
Przykładowo, jak różnicował niegdyś „The Absolute Sound”, preferujących brzmienia: „yin” - lub „yang”. 
Czy też: TKD - lub Penny&Giles. 
Widoczne jest to w wypowiedziach internetowych - zarazem jednak traktowanie tego drugiego jako swego rodzaju legendy. Stąd też brak w tym zestawieniu niewybaczalny. I tego nie będziemy owijać w papierek, możemy tylko tłumaczyć. 
W okresie mojego zainteresowania wersja RF11 kosztowała u niemieckiego dystrybutora 175 EUR, zaś 285 EUR wersja RF15, po którą raczej wypadało by sięgnąć. Sporo, i tak jednak nie ekscesywna cena, lecz obawa przed osiągnięciem szczytu była decydująca. 
Ponad który już nic - i tylko oczekiwanie końca? Czy nie lepiej zachować w marzeniach i aspiracjach coś powyżej - aby pozostawało inspiracją? 
Jest taka pieśń „Ay, ay, ay”, śpiewana przez wielu tenorów sławnych - niestety, nawet w przypadku Jana Kiepury, po hiszpańsku. W języku zaś naszym przez pewnego publicznie nieznanego; był nim mój ojciec - dlatego pamiętam z domu treść i słowa polskie (autor: Janina Gillowa). I może to mnie ukształtowało, bo podobno dzieciństwo rzeźbi człowieka decydująco - i potem nie ma już na to mocnych…
Rywalizując o królewnę, trzech rycerzy opowiada o sobie, z nich zaś jeden: 
„drogami mnie wiedzie i miota/tęsknota, ta moja tęsknota/rojenia, marzenia i sny”. 
Skutek jest następujący: „i rzekła królewna: to ty!”. 
Kiedy mu jednak oferuje swe serce, on - wprawdzie grzecznie, ale odmawia przyjęcia: 
„czyż zbyłbym rycerskiej swej biedy?/do czegóż bym tęsknił ja wtedy?/i za czym ja zbiegłbym kraj?/ay,ay,ay”. 
Po czym następuje zakończenie: 
„i odszedł, a z nim tamci dwaj/ay,ay,ay”. 
(W zapisie inaczej, ale śpiewa się jednym ciągiem: „ajajaj”, przy czym dźwięk ostatni to wysokie „H”, o ton tylko poniżej „C” - i muszę wyznać, że tata miał z tym problem.)
Dla jeszcze lepszego zrozumienia przykłady współczesne: do czego można by dążyć jeszcze po zdobyciu, powiedzmy, Julii Roberts, Richarda Gere czy też Mount Everestu? 
Przyznam jednak, że pogląd ten - kiedy poddałem go dyskusji na klubowym spotkaniu - wywołał kontrowersje.  W opinii większości jest moja postawa permanentnym samoograniczaniem.
Jeśli bowiem los oferuje coś z półki najwyższej, przyjąć to należy. 
I potem albo już przy tym pozostać, albo, dostrzegłszy niedoskonałości, nawet na tej półce niewykluczone, wyznaczyć sobie cel następny - ponownie jednak w pełni odwagi poń sięgnięcia…
I nie wiem, ale dwa te podejścia wyznaczają zapewne kryterium podziału audiofilii następne. 

Jeżeli zaś podejrzenie o działalność reklamową powstało raz jeszcze, to zapewniamy, że również z  wymienionymi aktorami nie mamy żadnego związku.
Ani też z Mount Everestem.


Od lewej: Alps, Noble, Vishay, TKD, Bourns.


PS. Już po opublikowaniu wpisu otrzymałem od audiofila Tomka wyszperane przezeń z internetu zdjęcia wnętrza TKD 2P-2511. Jak z nich wynika, na płaszczyźnie przewodzącej wytworzone są tylko ścieżki połączeniowe pomiędzy - a jednak! - konwencjonalnymi opornikami. Które to muszą wszakże wykazywać perfekcyjną wręcz zgodność kierunkowości, co - w połączeniu z zazębieniem się ścieżek łączących - sprawia, iż, jak pisałem, nie są przy zmianach głośności słyszalne różnice brzmieniowe, przede wszystkim zaś fazowości.



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wprowadzenie