od Jurka:

58. Się stało

Nie chodzi tu o wirusa, choć teraz wszystkim o niego chodzi, czy to w rozmowach - „czy żyjesz jeszcze?, jak zapobiegasz?, bo co do mnie…” - czy też serwisach wiadomościowych, i przez to czuje się autor niezręcznie, ba, czuje się podle, że o coś innego chodzi - i dopiero Boccaccio, a więc autor inny, mu na pomoc przychodzi…
Onże osadził wprawdzie swoją narrację, której dał nazwę „Decameron”, w czasach zarazy, ściślej wybuchłej w czternastym wieku we Florencji epidemii dżumy, przed którą to dziesięcioro uciekinierów chroni się w podmiejskim klasztorze i dla urozmaiceniu czasu kwarantanny opowiada sobie nawzajem historie różne - z dżumą jednak niezwiązane! Raczej z erotyką, ale nie to jest pomostem ku ignorującemu takie treści wpisowi, jest nim natomiast konstatacja dopuszczalności tematyki odmiennej od dominującej.
I to również łączy, że relacjonowana tutaj historia zdarzyła się, jak w tamtych opowieściach, jeszcze przed. Ściślej o dwa miesiące, jedyne zaś, co ma wspólnego z zarazą, to że zdarzyła się niepodziewanie - chociaż niespodziewanie tylko w sensie czasowym.
Bo nie merytorycznym, piszący miał bowiem zawsze świadomość, iż nieodwołalnie to kiedyś nastąpi; tak długo wisieć nad nim będzie, aż się w końcu urwie. 
Mimo wszystko cieszył się stanem „póki co”, doraźnym.
Jeśli poszukać porównania, to potrafimy przykładowo radować się związkiem jeszcze trwającym - pomimo świadomości, że zostaniemy kiedyś dla młodszego/młodszej porzuceni…
Skoryguje wprawdzie wnikliwy czytelnik, że nie jest to postawa uniwersalna. Bywają osoby, którym perspektywa końca kładzie się do tego stopnia cieniem na doraźności, że są nawet gotowe wybiec naprzeciw kresowi - niech się stanie już zaraz, skoro nieuchronne.
I rzeczywiście, opowiadała przykładowo piszącemu siostra, iż dla położenia końca nieznośnemu strachowi przed spadnięciem podczas wycieczki wysokogórskiej już-już chciała rzucić się w przepaść z własnej woli, i tylko siłą została powstrzymana przez osoby towarzyszące - inaczej piszący siostry by już nie miał. 
Nie tak jest jednak z nim osobiście, i cenił dźwięk swojego systemu dobry - pomimo świadomości, że przyjdą dni gorsze.

I wreszcie pierwszy z nich nadszedł, niespodzianie zaś w tym sensie, iż - po przydługim wstępie wreszcie narracja - wracałem akurat skądś tam do domu, w radosnej antycypacji, że zaraz system włączę, na klatce jednak schodowej ujrzałem ekipę wymieniającą żarówki tradycyjne, edisonowskie, na lampy ledowe. 
Zamiast więc dotąd kilku prostych elementów składowych, obecnie w trzewiach przetwornica oraz elektronika - powodująca, że kiedy zmierzchnie, a ja się w pobliżu znajdę, rozbłyśnie samoistnie lampa i oświetli mi drogę.
„Mehr Licht!”, więcej światła, powiedział ponoć Goethe przed śmiercią, i ja to akceptuję - ale mój system?
Wprawdzie chodzi tu o instalację spoza mieszkaniowej tablicy rozdzielczej, ale komunikują się obie w pionie „klatkowym” - i  wyobrażalny był dla mnie wpływ na zasilanie komponentów audio. I że brzmienie systemu bez zmian się nie ostanie.
I się nie ostało. 
Jak pisał jednak Asnyk: „daremne żale, próżny trud, bezsilne złorzeczenia, przeżytych kształtów żaden cud nie wróci do istnienia”,  spróbowałem więc podejść konstruktywnie: co było w zaistniałej sytuacji do zrobienia? 
Najpierw jednak jej prezentacja.
Po pierwsze, fazowość. Gdybym miał dotąd ułomną, to poprzez niekontrolowaną korektę wszystkich wektorów KLB, ich wypadkowa mogłaby się przypadkowo nawet poprawić. Jednak ułomnej nie miałem - pojawiły się zatem symptomy zwyrodnienia: nieco „ssania”, uchybienia intonacyjne i frazowe. 
Po drugie, tonalność i masa.  Akcenty przesunęły się ku wyższemu basowi, dźwięk stał się bardziej substancjonalny, zarazem jednak ociężały, a w partiach na to podatnych, np. kontrabas, wręcz dudniący. 
Po trzecie, skażeniu uległa czystość, a redukcji transienty i w ogóle wszelkie dynamiczne kontrasty, na czerni straciło „czarne tło” (jeśli posłużyć się piękną terminologią wprowadzoną niegdyś przez Jarka „Sir”), skróceniu uległy fermaty, a w skumulowanym efekcie tempo wykonań wzrosło - jakby wykonawcom stało się spieszno do domu, i chcieliby słuchaczy się pozbyć.
Z tym trzecim gorzej, natomiast z aspektami dwoma pierwszymi uporać się łatwiej…

Wszelkie połączenia sieciowe, choćby kierunkowo zasadniczo poprawne, odstępują na tyle pod tym względem od perfekcji , że umiejętna manipulacja daje możność kształtowania - jako wypadkowej - jakości fazy. Mogłaby to być, przykładowo, podmiana bezpieczników sieciowych, na tablicy rozdzielczej czy też w jakichś komponentach, ograniczmy się jednak do podejść prostszych. Typu kontrolowana odsłuchowo roszada kolejności wtyczek w wielopozycyjnej listwie. Czy też weryfikacja wpływu niezwiązanych z domowym audio urządzeń elektrycznych: jeśli obecność ich w sieci - choćby pasywna, niewłączonych - wpływa na brzmienie systemu negatywnie, to je na czas odsłuchów wypinamy. Bo i po co nam w niej, przykładowo, elektryczna szczoteczki do zębów, podłączymy ją wtedy, gdy czas mycia nadejdzie… 
Co do natomiast masy dźwięku i tonalności, oczywistym jest dobór bardziej do nowej sytuacji pasujących kabli i interkonektów - nie będziemy tu wyważali drzwi otwartych. 
Natomiast proponuję mały zabieg nietypowy, dający wpływ na dwa aspekty powyższe skumulowany, przy tym możność łatwych i szybkich porównań, dostosowania w efekcie brzmienia do personalnych upodobań. Lub też wyabstrahowania, poprzez wypośrodkowanie, stanu najbliższego neutralności. 
Obieramy sobie w pomieszczeniu odsłuchowym jakąkolwiek dziurkę na wysokości pomiędzy naszym brzuchem a klatką piersiową, preferencyjnie zlokalizowaną centralnie lub też z lewej strony sceny muzycznej (jako że tam właśnie pomieszczona jest w większości nagrań najistotniejsza część informacji dźwiękowej). Wtykamy tamże kilkucentymetrowe kawałki przewodów, preferencyjnie o zdecydowanej charakterystyce brzmieniowej; w każdym z przypadków ustalając ich lepszą orientację kierunkową względem środka pomieszczenia odsłuchowego. W zależności od produktu usłyszymy zarówno zmiany tonalności systemu, jak i jego fazowości; będzie to dla systemu coś w rodzaju stroika. 
Proponuję rozpocząć od porównania kawałka kabla wyciętego z linii plusowej głośnikowego Monster M1, którejkolwiek generacji, do odcinka „chassis wire” firmy Cardas, AWG 11,5 lub 15,5. Wytrenowawszy uszy na odmienności tak ewidentnej, możemy potem przejść - w przypadku produktów innych - do różnic bardziej subtelnych. Jeśli zaś zdecydujemy się na koniec pozostawić dziurkę pustą, potraktujmy powyższe jako po prostu  nieszkodliwe ćwiczenie odsłuchowe…
I tylko na marginesie ubolewanie, że nie wypróbujecie najbardziej neutralnego kabla Dunlavy Audio Labs, umieszczonego przez mnie na podium we wpisie poprzednim - niestety, już niedostępnego. Też na marginesie paradoks dotyczący szefa tejże firmy, konstruktora najpierw głośników australijskich Duntech - faworyzowanych przez znanych audiofilii hamburskich Leszka B. i Krzyśka Z. - następnie zaś amerykańskich Dunlavy, oprócz tego autora licznych rozważań na tematy audio. M.in. wyrażonej niegdyś opinii, że różnice pomiędzy kablami są słyszalne w znikomym stopniu. Czyż więc nie ironia losu, że onże wyprodukował potem - a przynajmniej firmował - przewody brzmiące lepiej nawet aniżeli, przykładowo, Georga Cardasa, a więc człowieka, która wychodząc z założeń przeciwstawnych właśnie na różnicach dźwiękowych pomiędzy kablami zbudował całą swoją i swojej firmy renomę i egzystencję?! 
Tak to jednak bywa, że niektórym przychodzi coś bez wysiłku, od niechcenia jakby, przykładowo zaś autor tego wpisu pracuje nad wszystkim ciężko - a często i tak bez sukcesu. 
To w kontekście tego wpisu nawiązanie do trzeciego z wymienionych aspektów.

Skutki aberracji prądowych niczym koronawirusy -  jednak nie da się tak całkiem do tej tematyki uciec! - oblepiają tony i pomiędzy nimi pauzy, całość rozplamia się niczym zapis nutek na pięciolini - zamiast twardym ołówkiem - tłustym flamastrem, kontury więc nieprecyzyjne i pogrubione, ingredienty utworu na siebie zachodzące, a przecież cała ta napęczniała muzyczno-pseudomuzyczna mieszanka musi pomieścić się w czasie wykonania utworu zdefiniowanym, nie dziwota więc, że tempo staje się szybsze. 
Sytuację uratowałby może transformator sieciowy, dla obsługi całego jednak systemu musiałby być ogromniasty, nie mam takiego - nie mam jakiegokolwiek, mówiąc ściślej. Ani też żadnego kondycjonera sieciowego - do wypróbowania w tej nowej sytuacji, mimo iż przeszłe moje doświadczenia z takimi urządzeniami nie były inspirujące…
W szpargałach znalazłem jednak, jako namiastkę, akcesorium „Superclamp” zakupione niegdyś, tytułem eksperymentu, z firmy Russa Andrewsa. Równolegle połączony warystor i coś tam, co Andrews tajemniczo reklamuje jako pochodzące z przemysłu kosmicznego - całość zaś jako pochłaniającą wysokonapięciowe piki i nieczystości.
Fotkę załączam, jakaś bowiem dla ozdoby wpisu przydatna; nie jednak w intencji rekomendowania produktu czytelnikowi. 
W opisanym kontekście działa bowiem wprawdzie: usuwa brudy pomiędzy tonami, przez co odstępy między nimi stają się ewidentne, a tempo odtwarzania zauważalnie zwalnia. Zarazem jednak wycina z nagrań atmosferę i mikroinformacje. 
Czyli wycina muzykę, w rozumieniu piszącego, a i czytelnika - zapewne…
Niech więc już raczej za szybko będzie - i pozostanie.







Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wprowadzenie